RPG - nowa sesja.
: sob lip 11, 2020 1:39 pm
Janick obudził się gwałtownie. Strużki potu na jego rozpalonym czole świadczyły o tym, iż po raz kolejny nie była to spokojna noc. Który to już raz dręczy go ten sam koszmar? Chłopiec wiedząc, że już nie zaśnie usiadł na łóżku.
„Mam już 14 lat – przez ostatnie 3 mam ten sam koszmar. Noc w noc uczestniczę w jakiejś straszliwej bitwie. Nie wygląda ona tak jak w opowieściach dziadka – nie ma rycerzy w walczących zbrojach i obrzydliwych, przepełnionych strachem przed zbliżającym się końcem ich marnego żywota orków. Nie ma w niej nic z zasłyszanej atmosfery podniosłego zdarzenia i późniejszej chwały dla zwycięzców, którymi jakimś dziwnym trafem w opowieściach dziadka zawsze były siły dobra. W historiach dziadka batalia wydaje się podniosłym, oczyszczającym zdarzeniem, po którym zawsze ci źli uciekają w popłochu. W moim śnie bitwa wygląda zupełnie inaczej. Po obu stronach znajdują się przedstawiciele wszystkich ras – ramię w ramię walczą krasnoludy, elfy, ludzie, ale co najdziwniejsze również gobliny, orki, trolle. Szkarłatne, rozrywane błyskawicami niebo podkreśla nienaturalność całej sytuacji. Po pewnym czasie jakby na jakiś niemy sygnał obie armię uderzają na siebie. Twarze wojowników wyrażają tylko jedno uczucie – nienawiść. Zabić, zniszczyć, unicestwić przeciwnika za wszelką cenę. Nie ma mowy o honorze, chwale czy prawości. Jest tylko walka na śmierć i życie.
Pierwsze szeregi starły się ze sobą. Straszliwy krzyk uniósł się nad polem bitwy. Ten krzyk jest zapowiedzią strasznego żniwa, jakie zbierze dzisiaj śmierć. Dopiero teraz zauważam, że obie armie różnią się od siebie jednym szczegółem. Jedna z armii na zbrojach wymalowane ma czerwoną farbą głowę węża, druga to samo tylko, że niebieską farbą. „Niebieski” oddział krasnoludów wdarł się pomiędzy szeregi ludzkich łuczników. Ciężko jest dostrzec ruch, krótkich, krępych, krasnoludzkich rąk dzierżących topory – wszystko dzieje się tak szybko. O skuteczności ich ataku świadczą tylko spadające na rozmiękłą od deszczu murawę części ciała. Nagle oślepiający błysk. Krasnoludzki dowódca patrzy na swój oddział w osłupieniu obserwując jak w oczach jego towarzyszy gaśnie iskierka życia. Patrzy z wyrzutem w niebo i wznosząc modły osuwa się na ziemię – spalone ciała jego towarzyszy opadają na pole bitwy w akompaniamencie szyderczego śmiechu „czerwonego” elfickiego czarodzieja. Nie trwa on jednak długo – urywa się nagle głośnym rzężeniem. Niebieska strzała przeszywa gardło czarodzieja.
Kolejne starcia, kolejne minuty zabijania. Na polu bitwy nie ma rannych – są oni natychmiast dobijani tak jakby jakaś siła nie życzyła sobie triumfu życia nad śmiercią. To miało być jednostronne zwycięstwo ponurego kosiarza. Fetor unoszący się nad pobojowiskiem jest nie do zniesienia – mieszanina krwi, ekskrementów, potu, ozonu, rozkładających się powoli zwłok. Pozostali przy życiu jednak go nie czują – mają tylko jeden cel – znieść z powierzchni ziemi przeciwnika.
Ostatnie dwa odziały walczą ze sobą. Ludzkie miecze, krzyżujące się z krasnoludzkimi toporami, elfickie i goblinie strzały siejące zamęt w przeciwległych szeregach, Czerwoni i Niebiescy czarodzieje rzucający i unieszkodliwiający swoje najstraszniejsze zaklęcia. Każda sekunda przynosi śmierć, szeregi rzedną. Zostaje ich dwóch. Czerwony, dzierżący dwa półtoraręczne miecze człowiek i niebieski elf z kataną i krótkim mieczem. Oboje ciężko dysząc spoglądają na siebie. Rozglądają się dookoła i widzą stosy, istne morze zwłok, kończyn, porzuconej broni. Wiedzą, że to już koniec – że na ich drodze stoi tylko jeden przeciwnik, którego wystarczy pozbawić życia w imię zachowania własnego. Błysk w oku i śpiew klingi. Parada. Półobrót. Zastawa. Krople krwi z rozciętego ramienia. Finta. Riposta. Kolejne niekończące walki cięcie i zmieszanie się krwi w zwarciu. Chwila zawahania…koniec pojedynku. Człowiek opada z pochyloną głową na kolana. Krople deszczu kapią mu z włosów i wsiąkają w nabijany ćwiekami kaftan leżącego przed nim martwego elfa. Człowiek podnosi głowę wbijając w pustkę niewidzące oczy. W tym momencie czuje, że staje się nim. Ogromny ból rozchodzący się od podstawy czaszki po wszystkich członkach, zapach ozonu, oślepiający błysk i potem ciemność.
Budzę się w swoim łóżku. Codziennie rozgrywam tą samą bitwę. Codziennie z tym samym rezultatem. Nie mówiłem o tym dziadkowi, bo uznałby mnie za pomylonego. Muszę jakoś ostudzić rozgrzaną głowę. Myślę, że jak zostawię domostwo na jakiś czas to nic się nie stanie – mieszkamy na odludziu. Co prawda dziadek przykazał mi siedzieć w domu i czekać do jego powrotu ale przecież się nie dowie – najwcześniej wróci za 3 dni. Gdzie by tu pójść? Nad wodospadem jest za głośno – potrzebuje jakiegoś cichego, spokojnego miejsca, aby zebrać myśli. Tak – zdecydowanie ta polana się nadaje.”
Janick uśmiechając się do siebie przywdział ciepły kaftan z owczej wełny i ruszył w kierunku polanki, na której wysłuchiwał często opowieści dziadka. Nie nosił żadnej broni – dziadek zbeształ go kiedyś za sporządzenie sobie drewnianego miecza. Tłumaczył Janickowi, że nie życzy sobie żadnej broni w swoim domu – zapewnił go, że nie mają się czego obawiać. Dotarcie do polany nie zajęło Janickowi dużo czasu – była oddalona od domostwa o jakieś 800 kroków. Ku swojemu zdumieniu odkrył, że pusta zazwyczaj polana zajęta została przez kilka postaci. Ubrani byli niczym żebracy z miasta Attia – o przynależności do innej profesji świadczyła tylko pokaźna ilość wielorakiej broni. Jedna z postaci – kobieta jak się później okazało była najwidoczniej czarodziejką, jako, że bawiła się małym płomyczkiem pełzającym po jej dłoni. Janick ostrożnie zbliżył się do skraju polanki chcąc przysłuchać się głośnej dyspucie.
„Błąkamy się po tym pustkowiu już ponad tydzień. Od czasu wyjścia z tej przeklętej świątyni minął dobry miesiąc. Gdyby nie nasi nowi towarzysze, którzy udostępnili nam swoje mikstury lecznicze prawdopodobnie wszyscy skończylibyśmy jako pokarm dla leśnych zwierząt. Na dodatek dalej tak naprawdę nie wiemy co się stało w tej świątyni i co stało się z Thorinem. Czy tylko ja nic nie pamiętam?”
„Uspokój się Illaifenie – już przecież rozmawialiśmy o tym. Żadne z nas nie pamięta tamtych wydarzeń. Nie wiemy, co się stało, ale roztrząsanie tamtych zdarzeń nic nam nie da. Trzeba się zastanowić nad naszą przyszłością. Nasze mieszki dalej są puste. Za coś trzeba będzie w najbliższym mieście kupić sprzęt, mikstury, odziać się porządniej, bo teraz wyglądamy jak żebracy. Przede wszystkim trzeba w końcu dotrzeć do jakiegoś miasta.”
„Zgadzam się z Hennem – nie ma co się użalać nad swoim losem - trzeba działać. Jutro skoro świt wyruszamy w kierunku podanym nam przez naszych nowych współtowarzyszy. Za kilka dni powinniśmy dotrzeć do Adrii.”
Nagle Janick nieostrożnie nastąpił na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Po kilku sekundach chłopiec został otoczony przez wszystkich siedzących wcześniej przy ognisku…
„Mam już 14 lat – przez ostatnie 3 mam ten sam koszmar. Noc w noc uczestniczę w jakiejś straszliwej bitwie. Nie wygląda ona tak jak w opowieściach dziadka – nie ma rycerzy w walczących zbrojach i obrzydliwych, przepełnionych strachem przed zbliżającym się końcem ich marnego żywota orków. Nie ma w niej nic z zasłyszanej atmosfery podniosłego zdarzenia i późniejszej chwały dla zwycięzców, którymi jakimś dziwnym trafem w opowieściach dziadka zawsze były siły dobra. W historiach dziadka batalia wydaje się podniosłym, oczyszczającym zdarzeniem, po którym zawsze ci źli uciekają w popłochu. W moim śnie bitwa wygląda zupełnie inaczej. Po obu stronach znajdują się przedstawiciele wszystkich ras – ramię w ramię walczą krasnoludy, elfy, ludzie, ale co najdziwniejsze również gobliny, orki, trolle. Szkarłatne, rozrywane błyskawicami niebo podkreśla nienaturalność całej sytuacji. Po pewnym czasie jakby na jakiś niemy sygnał obie armię uderzają na siebie. Twarze wojowników wyrażają tylko jedno uczucie – nienawiść. Zabić, zniszczyć, unicestwić przeciwnika za wszelką cenę. Nie ma mowy o honorze, chwale czy prawości. Jest tylko walka na śmierć i życie.
Pierwsze szeregi starły się ze sobą. Straszliwy krzyk uniósł się nad polem bitwy. Ten krzyk jest zapowiedzią strasznego żniwa, jakie zbierze dzisiaj śmierć. Dopiero teraz zauważam, że obie armie różnią się od siebie jednym szczegółem. Jedna z armii na zbrojach wymalowane ma czerwoną farbą głowę węża, druga to samo tylko, że niebieską farbą. „Niebieski” oddział krasnoludów wdarł się pomiędzy szeregi ludzkich łuczników. Ciężko jest dostrzec ruch, krótkich, krępych, krasnoludzkich rąk dzierżących topory – wszystko dzieje się tak szybko. O skuteczności ich ataku świadczą tylko spadające na rozmiękłą od deszczu murawę części ciała. Nagle oślepiający błysk. Krasnoludzki dowódca patrzy na swój oddział w osłupieniu obserwując jak w oczach jego towarzyszy gaśnie iskierka życia. Patrzy z wyrzutem w niebo i wznosząc modły osuwa się na ziemię – spalone ciała jego towarzyszy opadają na pole bitwy w akompaniamencie szyderczego śmiechu „czerwonego” elfickiego czarodzieja. Nie trwa on jednak długo – urywa się nagle głośnym rzężeniem. Niebieska strzała przeszywa gardło czarodzieja.
Kolejne starcia, kolejne minuty zabijania. Na polu bitwy nie ma rannych – są oni natychmiast dobijani tak jakby jakaś siła nie życzyła sobie triumfu życia nad śmiercią. To miało być jednostronne zwycięstwo ponurego kosiarza. Fetor unoszący się nad pobojowiskiem jest nie do zniesienia – mieszanina krwi, ekskrementów, potu, ozonu, rozkładających się powoli zwłok. Pozostali przy życiu jednak go nie czują – mają tylko jeden cel – znieść z powierzchni ziemi przeciwnika.
Ostatnie dwa odziały walczą ze sobą. Ludzkie miecze, krzyżujące się z krasnoludzkimi toporami, elfickie i goblinie strzały siejące zamęt w przeciwległych szeregach, Czerwoni i Niebiescy czarodzieje rzucający i unieszkodliwiający swoje najstraszniejsze zaklęcia. Każda sekunda przynosi śmierć, szeregi rzedną. Zostaje ich dwóch. Czerwony, dzierżący dwa półtoraręczne miecze człowiek i niebieski elf z kataną i krótkim mieczem. Oboje ciężko dysząc spoglądają na siebie. Rozglądają się dookoła i widzą stosy, istne morze zwłok, kończyn, porzuconej broni. Wiedzą, że to już koniec – że na ich drodze stoi tylko jeden przeciwnik, którego wystarczy pozbawić życia w imię zachowania własnego. Błysk w oku i śpiew klingi. Parada. Półobrót. Zastawa. Krople krwi z rozciętego ramienia. Finta. Riposta. Kolejne niekończące walki cięcie i zmieszanie się krwi w zwarciu. Chwila zawahania…koniec pojedynku. Człowiek opada z pochyloną głową na kolana. Krople deszczu kapią mu z włosów i wsiąkają w nabijany ćwiekami kaftan leżącego przed nim martwego elfa. Człowiek podnosi głowę wbijając w pustkę niewidzące oczy. W tym momencie czuje, że staje się nim. Ogromny ból rozchodzący się od podstawy czaszki po wszystkich członkach, zapach ozonu, oślepiający błysk i potem ciemność.
Budzę się w swoim łóżku. Codziennie rozgrywam tą samą bitwę. Codziennie z tym samym rezultatem. Nie mówiłem o tym dziadkowi, bo uznałby mnie za pomylonego. Muszę jakoś ostudzić rozgrzaną głowę. Myślę, że jak zostawię domostwo na jakiś czas to nic się nie stanie – mieszkamy na odludziu. Co prawda dziadek przykazał mi siedzieć w domu i czekać do jego powrotu ale przecież się nie dowie – najwcześniej wróci za 3 dni. Gdzie by tu pójść? Nad wodospadem jest za głośno – potrzebuje jakiegoś cichego, spokojnego miejsca, aby zebrać myśli. Tak – zdecydowanie ta polana się nadaje.”
Janick uśmiechając się do siebie przywdział ciepły kaftan z owczej wełny i ruszył w kierunku polanki, na której wysłuchiwał często opowieści dziadka. Nie nosił żadnej broni – dziadek zbeształ go kiedyś za sporządzenie sobie drewnianego miecza. Tłumaczył Janickowi, że nie życzy sobie żadnej broni w swoim domu – zapewnił go, że nie mają się czego obawiać. Dotarcie do polany nie zajęło Janickowi dużo czasu – była oddalona od domostwa o jakieś 800 kroków. Ku swojemu zdumieniu odkrył, że pusta zazwyczaj polana zajęta została przez kilka postaci. Ubrani byli niczym żebracy z miasta Attia – o przynależności do innej profesji świadczyła tylko pokaźna ilość wielorakiej broni. Jedna z postaci – kobieta jak się później okazało była najwidoczniej czarodziejką, jako, że bawiła się małym płomyczkiem pełzającym po jej dłoni. Janick ostrożnie zbliżył się do skraju polanki chcąc przysłuchać się głośnej dyspucie.
„Błąkamy się po tym pustkowiu już ponad tydzień. Od czasu wyjścia z tej przeklętej świątyni minął dobry miesiąc. Gdyby nie nasi nowi towarzysze, którzy udostępnili nam swoje mikstury lecznicze prawdopodobnie wszyscy skończylibyśmy jako pokarm dla leśnych zwierząt. Na dodatek dalej tak naprawdę nie wiemy co się stało w tej świątyni i co stało się z Thorinem. Czy tylko ja nic nie pamiętam?”
„Uspokój się Illaifenie – już przecież rozmawialiśmy o tym. Żadne z nas nie pamięta tamtych wydarzeń. Nie wiemy, co się stało, ale roztrząsanie tamtych zdarzeń nic nam nie da. Trzeba się zastanowić nad naszą przyszłością. Nasze mieszki dalej są puste. Za coś trzeba będzie w najbliższym mieście kupić sprzęt, mikstury, odziać się porządniej, bo teraz wyglądamy jak żebracy. Przede wszystkim trzeba w końcu dotrzeć do jakiegoś miasta.”
„Zgadzam się z Hennem – nie ma co się użalać nad swoim losem - trzeba działać. Jutro skoro świt wyruszamy w kierunku podanym nam przez naszych nowych współtowarzyszy. Za kilka dni powinniśmy dotrzeć do Adrii.”
Nagle Janick nieostrożnie nastąpił na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Po kilku sekundach chłopiec został otoczony przez wszystkich siedzących wcześniej przy ognisku…