Znak Szkarłatnego Księżyca
Znak Szkarłatnego Księżyca
Zadrżała ziemia...Świat jest w trakcie przemiany...zawiązuje się Osnowa Fabuły...
Miejsce w Fabule jest dla sześciu osób...
Fabuła oczekuje na jej głównych bohaterów....
Wstąp, jeśli się nie boisz....
Miejsce w Fabule jest dla sześciu osób...
Fabuła oczekuje na jej głównych bohaterów....
Wstąp, jeśli się nie boisz....
-
- Posty: 104
- Rejestracja: sob sty 18, 2020 12:47 pm
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Leniwą ciszę przerwało natrętne ćwierkanie komórki. Wysoki mężczyzna o bladej, niebieskawej cerze wpatrzony w jaśniejący ekran komputera skrzywił się z niechęcia - był już tak blisko! Starożytny tekst Majów nadal krył w sobie wiele tajemnic, czekających na rozwiązanie - mimo wysiłków naukowców niektóre zwroty nadal były dwuznaczne, mętne, niejasne. Skomputeryzowana nowojorska Biblioteka Publiczna oferowała bardzo szybki i wygodny dostep do swoich pozycji. Otwarta do późna czytelnia urzekała swą ciszą i pustką - w piątkowy wieczór mało kogo interesowało wysiadywanie i przypatrywanie się niekończącym ciągom literek, zwłaszcza tak starych i dawno zapomnianych przez ludzi. Toteż Devyn świetnie się czuł w tym miejscu, zwłaszcza, gdy nikt mu nie przeszkadzał. A teraz...
- Halo - rzucił niezbyt uprzejmie do telefonu.
- Witaj, Devyn - rozległ się w słuchawce charakterystyczny lekko skrzeczący głos Freda Mordena, dziennikarza z 'World Review' - mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?
- Trochę - burknął Devyn - czemu zawdzięczam twój telefon? Przecież o ile pamietam ostatnio powiedziałem ci co myślę o tobie i twoim dziale podróżniczym...
- Daj spokój - głos w słuchawce zmienił się lekko, ociekał teraz starannie wyważoną skruchą - nie moja wina to, że twój tekst na temat Turkiestanu nie spodobał się naczelnemu. Gdyby to ode mnie zależało...
- Nie kadź mi, tylko wykrztuś o co chodzi - Devyn popukał palcami po blacie stolika - bo jakoś trudno mi uwierzyć, że kontaktujesz się jedynie z dobroci serca...
- Cóż...nie - przyznał niechętnie Morden - też nie przepadam za rozmowami z toba, ale czasami jednak trzeba robić coś wbrew sobie, zwłaszcza w takim przypadku jak ten...
- Jakim przypadku? Co się stało?
- Potrzebujemy cię. Weszliśmy w posiadanie kilku bardzo starych stron, pozostałości po jakiejś księdze i chcemy zrobić na ich temat przekrojowy reportarz zanim oddamy do muzeum...problem w tym, że są zapisane w jakimś dziwacznym, pradawnym języku - eksperci dostrzegli lekkie podobieństwo do starożytnego sumeryjskiego. Przyznaję ze wstydem, że nie mamy w redakcji nikogo kto tak dobrze znałby się na takich niuansach lingwistycznych...i tutaj właśnie dochodzimy do ciebie...
Głos w słuchawce robi się coraz cichszy...twoje myśli znienacka zaczynają gnać, jakby same z siebie, bez twojego udziału...
Starożytny sumeryjski...czyżby...czyżby.......?
Kartki z Księgi Nod...?
Skąd się wzięły? Jak redakcja weszłą w ich posiadanie?
Trzeba to natychmiast sprawdzić...prawda?
Morden coś mówi w telefonie, ale nie rozumiesz jego słow, czujesz ekscytację...
Czujesz dreszczyk podniecenia...tak...
Dla Ciebie zaczyna się Intryga.
- Halo - rzucił niezbyt uprzejmie do telefonu.
- Witaj, Devyn - rozległ się w słuchawce charakterystyczny lekko skrzeczący głos Freda Mordena, dziennikarza z 'World Review' - mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?
- Trochę - burknął Devyn - czemu zawdzięczam twój telefon? Przecież o ile pamietam ostatnio powiedziałem ci co myślę o tobie i twoim dziale podróżniczym...
- Daj spokój - głos w słuchawce zmienił się lekko, ociekał teraz starannie wyważoną skruchą - nie moja wina to, że twój tekst na temat Turkiestanu nie spodobał się naczelnemu. Gdyby to ode mnie zależało...
- Nie kadź mi, tylko wykrztuś o co chodzi - Devyn popukał palcami po blacie stolika - bo jakoś trudno mi uwierzyć, że kontaktujesz się jedynie z dobroci serca...
- Cóż...nie - przyznał niechętnie Morden - też nie przepadam za rozmowami z toba, ale czasami jednak trzeba robić coś wbrew sobie, zwłaszcza w takim przypadku jak ten...
- Jakim przypadku? Co się stało?
- Potrzebujemy cię. Weszliśmy w posiadanie kilku bardzo starych stron, pozostałości po jakiejś księdze i chcemy zrobić na ich temat przekrojowy reportarz zanim oddamy do muzeum...problem w tym, że są zapisane w jakimś dziwacznym, pradawnym języku - eksperci dostrzegli lekkie podobieństwo do starożytnego sumeryjskiego. Przyznaję ze wstydem, że nie mamy w redakcji nikogo kto tak dobrze znałby się na takich niuansach lingwistycznych...i tutaj właśnie dochodzimy do ciebie...
Głos w słuchawce robi się coraz cichszy...twoje myśli znienacka zaczynają gnać, jakby same z siebie, bez twojego udziału...
Starożytny sumeryjski...czyżby...czyżby.......?
Kartki z Księgi Nod...?
Skąd się wzięły? Jak redakcja weszłą w ich posiadanie?
Trzeba to natychmiast sprawdzić...prawda?
Morden coś mówi w telefonie, ale nie rozumiesz jego słow, czujesz ekscytację...
Czujesz dreszczyk podniecenia...tak...
Dla Ciebie zaczyna się Intryga.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
- Wiesz co, oddzwonię do ciebie. - powiedział Devyn do słuchawki starannie ukrywając podekscytowanie i rozłączył się. Bez śladu poprzedniej pasji popatrzył na monitor terminala. "No cóż, Majowie jak narazie donikąd się nie wybierają... A jeśli ten bubek z Review jest chociaż w ćwierci bliski prawdy, to te kartki są bezcenne." - uznał, gładząc w zamyśleniu policzek. Schował dyskietkę do futerału, wyłączył komputer, zgarnął notatki do wyświechtanej skórzanej torby i bezszelestnie wyszedł z czytelni, posyłając blady uśmiech bibliotekarce.
Zanim skończył schodzić po schodach, już dzwonił z powrotem do Mordena.
- Fred, "Pop's and Mom's" na rogu 17tej, przynieś fotokopie. Będę tam za kwadrans i mam nadzieję, że cię tam znajdę - próbował jednocześnie umówić się na spotkanie przekrzykując hałas ulicy i złapać taksówkę. W końcu zatrzymała się przed nim żółta gablota z hindusem w czerwonym turbanie za kierownicą.
- Pop's na 17tej, jeno chyżo! - Devyn popędził taksówkarza i zatopił się w rozmyślaniach. "Waga tego odkrycia jest nie do przecenienia, jeśli to choćby leżało obok oryginału. W zasadzie nawet kwit z pralni po starosumeryjsku będzie kosztować fortunę. Ha ha, Fred, 'dwie tuniki szare i płaszcz wełniany za tuzin jajek i dwie pomarańcze', oto cała twoja mistyczna wiadomość z przeszłości... - uśmiechnął się do swych myśli. - Ale jeśli to rzeczywiście... nie, niemoż... a może?...
Devyn niecierpliwie kreślił kółka kciukami czekając, aż taksówka przebrnie przez zatłoczone nawet nocą ulice i dotoczy się do przytulnej kawiarenki...
Zanim skończył schodzić po schodach, już dzwonił z powrotem do Mordena.
- Fred, "Pop's and Mom's" na rogu 17tej, przynieś fotokopie. Będę tam za kwadrans i mam nadzieję, że cię tam znajdę - próbował jednocześnie umówić się na spotkanie przekrzykując hałas ulicy i złapać taksówkę. W końcu zatrzymała się przed nim żółta gablota z hindusem w czerwonym turbanie za kierownicą.
- Pop's na 17tej, jeno chyżo! - Devyn popędził taksówkarza i zatopił się w rozmyślaniach. "Waga tego odkrycia jest nie do przecenienia, jeśli to choćby leżało obok oryginału. W zasadzie nawet kwit z pralni po starosumeryjsku będzie kosztować fortunę. Ha ha, Fred, 'dwie tuniki szare i płaszcz wełniany za tuzin jajek i dwie pomarańcze', oto cała twoja mistyczna wiadomość z przeszłości... - uśmiechnął się do swych myśli. - Ale jeśli to rzeczywiście... nie, niemoż... a może?...
Devyn niecierpliwie kreślił kółka kciukami czekając, aż taksówka przebrnie przez zatłoczone nawet nocą ulice i dotoczy się do przytulnej kawiarenki...
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Fred Morden był grubym, zwalistym mężczyzną o szerokiej, nalanej twarzy i przetłuszczających się włosach, niechlujnie zaczesanych do tyłu. Siedząc przy niewielkim stoliku wypełnił swoim cielskiem prawie całą ścienną wnękę, niemal przytłaczając Kiasyda swoją obecnością. Jako jeden z czołowych researcherów i dziennikarzy "World Review" żywił od dawna antypatię do Devyna (w pełni odwzajemnioną) - był to ten rodzaj niechęci jaką ktoś na wysokim stanowisku darzy osobę, w jego mniemaniu temu stanowisku zagrażającą.
Devyn świadom był uczuć Freda, lecz będąc duszą niespokojną, dla której najwazniejsza jest podróż, przygoda, gromadzenie wiedzy i przetwarzanie jej - niewiele sobie z tego robił. Ludzik, który nie miał pojęcia o prawach jakie rządzą światem, o Maskaradzie i prawdziwym podziale świata - a pomimo to wywyższający się i ulegający głupawej zazdrości o stołek - mógł w Kiasydzie budzić jedynie pełną politowania pogardę.
- Spóźniłeś się - mruknął Morden, wyciągając niechętnie tłustą i miękką dłoń do powitania.
- Korki - odparował bezczelnie Devyn, sadowiąc się jak najdalej od swego rozmówcy - przejdźmy lepiej od razu do rzeczy. Masz fotokopie?
- Taa - wycedził Morden. Wyciagnął zza pazuchy kilka płacht zafoliowanego papieru i pchnął przez stół - gdyby to ode mnie zależało, nigdy byś ich nie dostał. No ale cóż, według szefostwa jesteś odpowiedni do tej roboty, no i masz niby 'kontakty'... chociaż według mnie to strata czasu.
- Nie rezonuj, Fred, bo sam jeszcze uwierzysz w swoją inteligencję - odciął się Devyn, wpatrując się uważnie w zadrukowaną dziwnymi znaczkami powierzchnię - dajcie mi kilka dni na analizę tego tekstu. A na razie powiedz mi skąd w ogóle te kartki wpadły w wasze ręce? O ile wiem w tym roku czasopismo nie finansowało żadnych wypraw na Bliski Wschód...
- A co cię to obchodzi? - parsknął wściekle Morden - masz zlecenie i wywiąż się z niego. Szefostwo obiecuje premię jeśli uda ci coś wyciagnąc z tekstu przed zamknięciem sierpniowego numeru. A teraz wybacz, mam ciekawsze rzeczy niż siedzenie tutaj i oglądanie twojej bladej facjaty. Żegnam.
Devyn patrzył z wściekłością za tłustym cielskiem, powoli wytaczającym się z lokalu. Co za palant! I takiemu powierzają prowadzenie własnej kolumny w prestiżowym ogólnoamerykańskim piśmie! Do czego zmierza ten świat, gdy prawdziwą Nauką zajmują się pospolite dupki!!!
Zbliżył nieco kartkę do niewielkiej ściennej lampy, kameralnie rozświetlającej ciemną barową wnękę...i myśli o Fredzie w jednej chwili wywietrzały z jego głowy.
- Ten znak - wyszeptał do siebie, wpatrując się w czerwony symbol, zdobiący dół stronicy - skąd ja go znam...myśl - uderzył się lekko w czoło...myśl!
- Czerwony księżyc - szeptał - czerwony książyc w pierwszej kwadrze zawarty w symbolu rombu...gdzie ja to widziałem...no gdzie...?
Myśli jego szarpały się jak psy uwięzione na smyczy...prawda była niemalże w zasięgu ręki, lecz wciąż...wciąż oddalała się, pozostawiając coraz większe zniechęcenie.
- Nie odgadnę tego sam... - zacisnął pięści - muszę...
Devyn świadom był uczuć Freda, lecz będąc duszą niespokojną, dla której najwazniejsza jest podróż, przygoda, gromadzenie wiedzy i przetwarzanie jej - niewiele sobie z tego robił. Ludzik, który nie miał pojęcia o prawach jakie rządzą światem, o Maskaradzie i prawdziwym podziale świata - a pomimo to wywyższający się i ulegający głupawej zazdrości o stołek - mógł w Kiasydzie budzić jedynie pełną politowania pogardę.
- Spóźniłeś się - mruknął Morden, wyciągając niechętnie tłustą i miękką dłoń do powitania.
- Korki - odparował bezczelnie Devyn, sadowiąc się jak najdalej od swego rozmówcy - przejdźmy lepiej od razu do rzeczy. Masz fotokopie?
- Taa - wycedził Morden. Wyciagnął zza pazuchy kilka płacht zafoliowanego papieru i pchnął przez stół - gdyby to ode mnie zależało, nigdy byś ich nie dostał. No ale cóż, według szefostwa jesteś odpowiedni do tej roboty, no i masz niby 'kontakty'... chociaż według mnie to strata czasu.
- Nie rezonuj, Fred, bo sam jeszcze uwierzysz w swoją inteligencję - odciął się Devyn, wpatrując się uważnie w zadrukowaną dziwnymi znaczkami powierzchnię - dajcie mi kilka dni na analizę tego tekstu. A na razie powiedz mi skąd w ogóle te kartki wpadły w wasze ręce? O ile wiem w tym roku czasopismo nie finansowało żadnych wypraw na Bliski Wschód...
- A co cię to obchodzi? - parsknął wściekle Morden - masz zlecenie i wywiąż się z niego. Szefostwo obiecuje premię jeśli uda ci coś wyciagnąc z tekstu przed zamknięciem sierpniowego numeru. A teraz wybacz, mam ciekawsze rzeczy niż siedzenie tutaj i oglądanie twojej bladej facjaty. Żegnam.
Devyn patrzył z wściekłością za tłustym cielskiem, powoli wytaczającym się z lokalu. Co za palant! I takiemu powierzają prowadzenie własnej kolumny w prestiżowym ogólnoamerykańskim piśmie! Do czego zmierza ten świat, gdy prawdziwą Nauką zajmują się pospolite dupki!!!
Zbliżył nieco kartkę do niewielkiej ściennej lampy, kameralnie rozświetlającej ciemną barową wnękę...i myśli o Fredzie w jednej chwili wywietrzały z jego głowy.
- Ten znak - wyszeptał do siebie, wpatrując się w czerwony symbol, zdobiący dół stronicy - skąd ja go znam...myśl - uderzył się lekko w czoło...myśl!
- Czerwony księżyc - szeptał - czerwony książyc w pierwszej kwadrze zawarty w symbolu rombu...gdzie ja to widziałem...no gdzie...?
Myśli jego szarpały się jak psy uwięzione na smyczy...prawda była niemalże w zasięgu ręki, lecz wciąż...wciąż oddalała się, pozostawiając coraz większe zniechęcenie.
- Nie odgadnę tego sam... - zacisnął pięści - muszę...
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
...pociągnąć za kilka sznurków. - zdecydował.
Reszta nocy upłynęła Devynowi na wertowaniu pamiętników, zapisków, leksykonów i streszczeń. Bez skutku. Wizyta na stronie Biblioteki Kongresu (God bless America i całonocne kafejki internetowe) co prawda wykazała kilkaset dokumentów, ale nic, co choćby w znikomym stopniu okazało się przydatne. Żaden z kilku kontaktów, ani w Los Angeles, ani w Madrycie, nie zdołał rzucić światła na tajemniczy księżyc. Zniechęcony symbolem, Devyn poświęcił uwagę pismu.
Ktoś zadał sobie wiele trudu, przenosząc na pergamin ślady rylca, jednak uczynił to schludnie i dokładnie. Niektóre słowa rzeczywiście przypominały sumeryjskie, ale inne były całkowicie niezrozumiałe. Zagadka stawała się coraz bardziej frustrująca - z którejkolwiek strony nie atakował, Devyn wciąż miał wrażenie że wali głową w solidny mur, zupełnie jakby o czymś oczywistym zapominał. Wreszcie uległ, i zapominając o urażonej miłości własnej, sięgnął po telefon. Najpierw zaczął wykręcać numer do Kairu, ale ręka zamarła, gdy wsłuchiwał się w sygnał wolnego łącza. Nie, na zaciągnięcie takiego długu nie był jeszcze gotowy. Wybrał numer od początku...
Połączenie kilka razy obiegło glob, ostatecznie łącząc Nowy Jork z niewielką wsią na północnym wschodzie Francji. Devyn starał się ukryć drżenie głosu, ale na próżno. Uśmiechnął się słabo, zadowolony z wysłania przynajmniej części zaległego raportu z badań. Słuchawka została podjęta.
- Bądź pozdrowiona, Matko... twoje dziecię błądzi w mroku nocy. Jeśli taka Twoja wola, niechaj twa mądrość prowadzi je niczym latarnia i rozproszy ciemności, wskazując drogę ku poznaniu prawdy...
Reszta nocy upłynęła Devynowi na wertowaniu pamiętników, zapisków, leksykonów i streszczeń. Bez skutku. Wizyta na stronie Biblioteki Kongresu (God bless America i całonocne kafejki internetowe) co prawda wykazała kilkaset dokumentów, ale nic, co choćby w znikomym stopniu okazało się przydatne. Żaden z kilku kontaktów, ani w Los Angeles, ani w Madrycie, nie zdołał rzucić światła na tajemniczy księżyc. Zniechęcony symbolem, Devyn poświęcił uwagę pismu.
Ktoś zadał sobie wiele trudu, przenosząc na pergamin ślady rylca, jednak uczynił to schludnie i dokładnie. Niektóre słowa rzeczywiście przypominały sumeryjskie, ale inne były całkowicie niezrozumiałe. Zagadka stawała się coraz bardziej frustrująca - z którejkolwiek strony nie atakował, Devyn wciąż miał wrażenie że wali głową w solidny mur, zupełnie jakby o czymś oczywistym zapominał. Wreszcie uległ, i zapominając o urażonej miłości własnej, sięgnął po telefon. Najpierw zaczął wykręcać numer do Kairu, ale ręka zamarła, gdy wsłuchiwał się w sygnał wolnego łącza. Nie, na zaciągnięcie takiego długu nie był jeszcze gotowy. Wybrał numer od początku...
Połączenie kilka razy obiegło glob, ostatecznie łącząc Nowy Jork z niewielką wsią na północnym wschodzie Francji. Devyn starał się ukryć drżenie głosu, ale na próżno. Uśmiechnął się słabo, zadowolony z wysłania przynajmniej części zaległego raportu z badań. Słuchawka została podjęta.
- Bądź pozdrowiona, Matko... twoje dziecię błądzi w mroku nocy. Jeśli taka Twoja wola, niechaj twa mądrość prowadzi je niczym latarnia i rozproszy ciemności, wskazując drogę ku poznaniu prawdy...
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
- Synu mój, masz zadziwiający talent wpadania w kłopoty. Już tyle razy brałeś się za sprawy, które przerastają cię o głowę, że trudno je policzyć... - głos jego Matki w słuchawce był jak zawsze cichy i spokojny, chociaż dało sie w nim wyczuć lekką nutkę irytacji - gdyby nie to, że doceniam twój pęd do odnalezienia światła Prawdy w ciemnym tunelu niewiedzy, już dawno zaczęłabym się zastanawiać nad sensownością mojego wsparcia...
- Wybacz mi, że przeszkadzam w twych, niewątpliwie ważnych badaniach - Devyn stannie zabarwił swój głos pokorą - niemniej jednak uznałem, że waga mojego odkrycia to usprawiedliwia.
Przez chwile panowała cisza, przerywana jedynie cichym buczeniem w słuchawce.
- Niewiele wiem na temat Szkarłatnego Księżyca, Cluracanie - odparła w końcu Matka - i jestem pewna, że mało jest osób, ktore wiedziałyby coś więcej...tym bardziej, że znak ten należy już do wpół zapomnianych. Jedyne co ci ujawnić mogę, to strzępy, okruchy infromacji...przykro mi.
- Rozumiem to. Cóż zatem jest ci wiadome?
- Jedyne co można rzec z całą pewnością, to to że znak ten jest bardzo, bardzo stary. W starej ksiedze spisanej przez jakiegoś bezimiennego Tremere opisującej starosummeryjskie kultury symbolizuje on 'wroga'. Niestety nie wiadomo, czy to określenie oznaczało jakąś konkretną osobe, czy też używane było ogólnie w stosunku do przeciwników. Niemniej...
- Tak? - Devyn poczuł dreszczyk emocji. Zawsze tak reagował, gdy starożytne tajemnice stawały przed nim otworem...czasamu zastanawiał się czy głód wiedzy nie jest w nim zbyt duży...czy nie wpędzi go w kłopoty...
- Niemniej - Kiasyd słyszał przez telefon szelest kartek. Zawsze zastanawiało go w jaki sposób jego Matka potrafi tak szybko odnaleźć potrzebne informacje - mam tu pewna starą rycine przedstawiającą drewniane drzwi. Namalowano na nim ten znak...tuż obok kołatki. Nie wiem co to może oznaczać, tym bardziej, że nie zachowało się nic więcej...ach!
- Co? - podskoczył Devyn - co?
- Na tych drzwiach jest jeszcze jeden znak...tak jakby artysta chciał go umieścić jako swój podpis literacki...chociaż...być może został umieszczony później, nie wiem.
- Jaki to znak?
- Korona. Korona zakończona małym krzyżykiem.
Kurwa.
Lasombra.
- Wybacz mi, że przeszkadzam w twych, niewątpliwie ważnych badaniach - Devyn stannie zabarwił swój głos pokorą - niemniej jednak uznałem, że waga mojego odkrycia to usprawiedliwia.
Przez chwile panowała cisza, przerywana jedynie cichym buczeniem w słuchawce.
- Niewiele wiem na temat Szkarłatnego Księżyca, Cluracanie - odparła w końcu Matka - i jestem pewna, że mało jest osób, ktore wiedziałyby coś więcej...tym bardziej, że znak ten należy już do wpół zapomnianych. Jedyne co ci ujawnić mogę, to strzępy, okruchy infromacji...przykro mi.
- Rozumiem to. Cóż zatem jest ci wiadome?
- Jedyne co można rzec z całą pewnością, to to że znak ten jest bardzo, bardzo stary. W starej ksiedze spisanej przez jakiegoś bezimiennego Tremere opisującej starosummeryjskie kultury symbolizuje on 'wroga'. Niestety nie wiadomo, czy to określenie oznaczało jakąś konkretną osobe, czy też używane było ogólnie w stosunku do przeciwników. Niemniej...
- Tak? - Devyn poczuł dreszczyk emocji. Zawsze tak reagował, gdy starożytne tajemnice stawały przed nim otworem...czasamu zastanawiał się czy głód wiedzy nie jest w nim zbyt duży...czy nie wpędzi go w kłopoty...
- Niemniej - Kiasyd słyszał przez telefon szelest kartek. Zawsze zastanawiało go w jaki sposób jego Matka potrafi tak szybko odnaleźć potrzebne informacje - mam tu pewna starą rycine przedstawiającą drewniane drzwi. Namalowano na nim ten znak...tuż obok kołatki. Nie wiem co to może oznaczać, tym bardziej, że nie zachowało się nic więcej...ach!
- Co? - podskoczył Devyn - co?
- Na tych drzwiach jest jeszcze jeden znak...tak jakby artysta chciał go umieścić jako swój podpis literacki...chociaż...być może został umieszczony później, nie wiem.
- Jaki to znak?
- Korona. Korona zakończona małym krzyżykiem.
Kurwa.
Lasombra.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
"Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach." Zwłaszcza z nimi, bo ich na tych zdjęciach wcale nie bywa. Nie żywię wielkiej miłości do Stróży - zastanowił się Cluracan - Ich miłość władzy czyni ich ślepymi na prawdziwą wartość świata. Kiedyś, wieki temu, przynajmniej mieli jakieś ideały. Jak my wszyscy, w sumie. Teraz są jak dzieci, bijące się o to kto dowodzi w danej piaskownicy. Mistrzowie Cienia, Władcy Marionetek, Szare Eminencje. Pfeh. Teraz to dziesiąta woda po kisielu, niegodna... - tu zreflektował się, pamiętając o własnym oddaleniu od Pierworodnego. W każdym razie, niczego dobrego nie można się po nich spodziewać, choć w swym pragnieniu dominacji są całkiem przewidywalni.
Jest kilku Lasombra, którym należy się mój szacunek. Arcybiskup Moncada i jego córka, zdrajczyni Sabatu. Ponad wszystko pragnie wiedzy... Lucita. Ten świr kiedyś będzie jej zgubą, chociaż... ona jest chyba silniejsza niż nam wszystkim się wydaje. Nieugięta. Noddystka. Niedostępna.
Wróć na ziemię, przywołał sam siebie do porządku. Lasombra to Sabat, a Sabat to i Tzimisce. - na twarzy Devyna zatańczył cień - Wątpię, by jakiś Magister zdołał długo skrywać przed nimi swe sekrety... ale to jednak nie Smok, a Korona... Sam nie wiem, co uczynić dalej. Bóg... - zmieszał się, zdając sobie sprawę z bluźnierstwa - mi świadkiem, wolałbym trzymać się od nich z daleka, i to w jasnym świetle. Cienia mam dość na codzień.
Tajemnica jednak wciaż jątrzyła się w jego umyśle, niczym swędzące miejsce, którego nie można podrapać, jak ułamany ząb, co chwilę trącany językiem. Z każdą chwilą jego determinacja wzrastała, zew przygody kazał mu rzucić się na głębokie wody. Jego kapryśna, elfia natura, nie pozwalała mu bezczynnie tkwić w miejscu, podświadomie coraz częściej spoglądał w okno swego schronienia, wytyczając wyimaginowane ścieżki prowadzące go wprost do sedna tajemnicy... Odsunął krzesło, wstał. Przez kilkanaście minut spacerował nerwowo wokół stołu, aż w końcu sięgnął po telefon.
- Fred, stary przyjacielu! - przywitał się, nie próbując nawet ukryć radości z wyrwania go ze snu. - To co mi dałeś jest naprawdę niezłe, ale - muszę ci powiedzieć, że - bardziej skomplikowane niż te rzekomo etruskańskie figurki które podrzuciłeś mi w marcu. Jeśli to autentyk... - zawiesił głos, niemal czując rosnące zainteresowanie redaktora - to pomyśl tylko o wszystkich laurach i Pulitzerach, jakie zdobędziesz już wkrótce. Ale widzisz, mam mało informacji. Spotkajmy się przy bibliotece, tej koło ciebie. Tak. To narzuć płaszcz, będę za 20 minut. To nie potrwa długo.
Kilkanaście minut później Devyn stał już obok gargulca udającego kariatydę. W przeciwieństwie jednak do innych, jakie można było znaleźć w Nowym Jorku, ten posąg był z kamienia w całości. I nawet w pochmurne noce nie próbował rozprostować skrzydeł. Fred Morden, czerwony z pośpiechu i złości, sapał niczym nadjeżdżający parowóz. Devyn zignorował pierwszą wiązankę przekleństw, a gdy rozpoczęła się druga z enigmatycznym uśmiechem nachylił się i szepnął reporterowi jedno słowo wprost do ucha. Pulitzer. W oczach Franka zalśniła chciwość i momentalnie się uspokoił.
- Muszę wiedzieć, czy dałeś mi kompletny dokument, i skąd go masz. - zaczął, starannie modulując głos, trafiając słodkimi tonami w najczulsze miejsca. - Bez tej wiedzy go nie rozszyfruję, a beze mnie nie będzie artykułów, sławy i "A oprócz tego chciałbym podziękować moim rodzicom" - dodał ze starannie ukrytą nutką sarkazmu. Wiesz sam, że nie znajdziesz w Nowym Jorku drugiego specjalisty od martwych języków który zrobi ci to tłumaczenie od ręki i tak... tanio, jak ja. - obaj doskonale wiedzieli, że translatorskie usługi Devyna mogły być dużo, dużo droższe.
Poprawiając kołnierz kurtki, Kiasyd kontynuował: - Poza tym, najlepiej byłoby gdybym sam zobaczył ten pergamin. Wiesz, że ufam ci jak własnej żonie, ale po prostu kopia mogła nie wychwycić jakichś istotnych dla mnie danych, na przykład faktury, albo śladów sympatycznego atramentu.
- Sympatyczny atrament w Assyrii? - Morden roześmiał się nerwowo.
- Sok z cytryny, mleko, sto innych substancji. Nic, czego nie mieliby już nasi krewni z jaskini. - odparł Kiasyd. Niewiedzieć czemu, zabrzmiało to bardziej jak 'twoi krewni'.
- Ale jak ja cię tam niby przemycę?
- Jesteś redaktorem naczelnym działu, czy nie? Nie powiesz mi, że nie masz kluczy... - zawiesił głos MacBrogan.
- ... chodźmy - skapitulował Morden.
Jest kilku Lasombra, którym należy się mój szacunek. Arcybiskup Moncada i jego córka, zdrajczyni Sabatu. Ponad wszystko pragnie wiedzy... Lucita. Ten świr kiedyś będzie jej zgubą, chociaż... ona jest chyba silniejsza niż nam wszystkim się wydaje. Nieugięta. Noddystka. Niedostępna.
Wróć na ziemię, przywołał sam siebie do porządku. Lasombra to Sabat, a Sabat to i Tzimisce. - na twarzy Devyna zatańczył cień - Wątpię, by jakiś Magister zdołał długo skrywać przed nimi swe sekrety... ale to jednak nie Smok, a Korona... Sam nie wiem, co uczynić dalej. Bóg... - zmieszał się, zdając sobie sprawę z bluźnierstwa - mi świadkiem, wolałbym trzymać się od nich z daleka, i to w jasnym świetle. Cienia mam dość na codzień.
Tajemnica jednak wciaż jątrzyła się w jego umyśle, niczym swędzące miejsce, którego nie można podrapać, jak ułamany ząb, co chwilę trącany językiem. Z każdą chwilą jego determinacja wzrastała, zew przygody kazał mu rzucić się na głębokie wody. Jego kapryśna, elfia natura, nie pozwalała mu bezczynnie tkwić w miejscu, podświadomie coraz częściej spoglądał w okno swego schronienia, wytyczając wyimaginowane ścieżki prowadzące go wprost do sedna tajemnicy... Odsunął krzesło, wstał. Przez kilkanaście minut spacerował nerwowo wokół stołu, aż w końcu sięgnął po telefon.
- Fred, stary przyjacielu! - przywitał się, nie próbując nawet ukryć radości z wyrwania go ze snu. - To co mi dałeś jest naprawdę niezłe, ale - muszę ci powiedzieć, że - bardziej skomplikowane niż te rzekomo etruskańskie figurki które podrzuciłeś mi w marcu. Jeśli to autentyk... - zawiesił głos, niemal czując rosnące zainteresowanie redaktora - to pomyśl tylko o wszystkich laurach i Pulitzerach, jakie zdobędziesz już wkrótce. Ale widzisz, mam mało informacji. Spotkajmy się przy bibliotece, tej koło ciebie. Tak. To narzuć płaszcz, będę za 20 minut. To nie potrwa długo.
Kilkanaście minut później Devyn stał już obok gargulca udającego kariatydę. W przeciwieństwie jednak do innych, jakie można było znaleźć w Nowym Jorku, ten posąg był z kamienia w całości. I nawet w pochmurne noce nie próbował rozprostować skrzydeł. Fred Morden, czerwony z pośpiechu i złości, sapał niczym nadjeżdżający parowóz. Devyn zignorował pierwszą wiązankę przekleństw, a gdy rozpoczęła się druga z enigmatycznym uśmiechem nachylił się i szepnął reporterowi jedno słowo wprost do ucha. Pulitzer. W oczach Franka zalśniła chciwość i momentalnie się uspokoił.
- Muszę wiedzieć, czy dałeś mi kompletny dokument, i skąd go masz. - zaczął, starannie modulując głos, trafiając słodkimi tonami w najczulsze miejsca. - Bez tej wiedzy go nie rozszyfruję, a beze mnie nie będzie artykułów, sławy i "A oprócz tego chciałbym podziękować moim rodzicom" - dodał ze starannie ukrytą nutką sarkazmu. Wiesz sam, że nie znajdziesz w Nowym Jorku drugiego specjalisty od martwych języków który zrobi ci to tłumaczenie od ręki i tak... tanio, jak ja. - obaj doskonale wiedzieli, że translatorskie usługi Devyna mogły być dużo, dużo droższe.
Poprawiając kołnierz kurtki, Kiasyd kontynuował: - Poza tym, najlepiej byłoby gdybym sam zobaczył ten pergamin. Wiesz, że ufam ci jak własnej żonie, ale po prostu kopia mogła nie wychwycić jakichś istotnych dla mnie danych, na przykład faktury, albo śladów sympatycznego atramentu.
- Sympatyczny atrament w Assyrii? - Morden roześmiał się nerwowo.
- Sok z cytryny, mleko, sto innych substancji. Nic, czego nie mieliby już nasi krewni z jaskini. - odparł Kiasyd. Niewiedzieć czemu, zabrzmiało to bardziej jak 'twoi krewni'.
- Ale jak ja cię tam niby przemycę?
- Jesteś redaktorem naczelnym działu, czy nie? Nie powiesz mi, że nie masz kluczy... - zawiesił głos MacBrogan.
- ... chodźmy - skapitulował Morden.
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Gdzie do licha są te klucze? Nina szperała nerwowo w torebce. Światła zostały pogaszone, antykwariat był ciemny i cichy, ostatni klient wyszedł dziesięć minut temu. Kolejny spokojny dzień pracy dobiegł końca. Trzeba przyznać, że takie długie wieczorne godziny kiedy za oknem panowała ciemność i ziąb, zaś w sklepie było ciepło i przytulnie sprawiały jej dużo przyjemności. Jeśli klientów było niewielu, zawsze można było posiedzieć z jakąś starą książką i porozkoszować się długim jesiennym wieczorem. Tak, życie zdecydowanie nie było takie złe.
Niemniej – Nina odnalazłszy wreszcie klucze manipulowała z zacinającym się zamkiem – koty wymagały karmienia, jej małe mieszkanko też nie powinno zbytnio świecić odłogiem. Należało trochę pomieszkać...
I wtedy usłyszała brzęk szkła.
Odwróciła się raptownie. Niewielka uliczka była pusta, blask latarni wydobywał z mroku ciemne zarysy popękanych miejskich murów . Odglos dobiegl skądś z daleka...
Łup. Brzdęk.
Następny...bliżej...
Ciemność zdawała się gęstnieć, otaczając światła lamp niczym kokon...
Klaustrofobiczny nastrój udzielał się jej coraz bardziej, jakieś dziwne irracjonalne przerażenie złapało ją za gardło zimną ręką...
I wtedy to zobaczyła. Ciemny kształt wyprysnął zza rzędu zaparkowanych samochodów, przeleciał dobre kilka metrów w powietrzu – po czym z brzękiem tłuczonego szkła i hukiem giętej blachy z ogromną siłą wylądował na dachu jednego z wozów.
A potem dał się słyszeć głuchy odgłos...zbliżający się, świdrujący, przeszywający czaszkę na wskroś...narastający warkot silników motocyklowych...
Co robić?
Niemniej – Nina odnalazłszy wreszcie klucze manipulowała z zacinającym się zamkiem – koty wymagały karmienia, jej małe mieszkanko też nie powinno zbytnio świecić odłogiem. Należało trochę pomieszkać...
I wtedy usłyszała brzęk szkła.
Odwróciła się raptownie. Niewielka uliczka była pusta, blask latarni wydobywał z mroku ciemne zarysy popękanych miejskich murów . Odglos dobiegl skądś z daleka...
Łup. Brzdęk.
Następny...bliżej...
Ciemność zdawała się gęstnieć, otaczając światła lamp niczym kokon...
Klaustrofobiczny nastrój udzielał się jej coraz bardziej, jakieś dziwne irracjonalne przerażenie złapało ją za gardło zimną ręką...
I wtedy to zobaczyła. Ciemny kształt wyprysnął zza rzędu zaparkowanych samochodów, przeleciał dobre kilka metrów w powietrzu – po czym z brzękiem tłuczonego szkła i hukiem giętej blachy z ogromną siłą wylądował na dachu jednego z wozów.
A potem dał się słyszeć głuchy odgłos...zbliżający się, świdrujący, przeszywający czaszkę na wskroś...narastający warkot silników motocyklowych...
Co robić?
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Dźwięk był nieznośny, świdrował w uszach, że aż bolało… Godziny spędzone w cichym antykwariacie odzwyczaiły ją od wszelkich głośnych dźwięków. Nina zakryła odruchowo uszy dłońmi, ale nie dało to zupełnie nic. Ból przywrócił ją jednak do rzeczywistości. Zrozumiała nagle, że pod obcasami jej butów chrzęściły setki, tysiące drobnych odłamków szkła z rozbitych latarni… To dlatego było tak ciemno?
A może jej się tylko zdawało? Szkło było roztrzaskane na drobne kawałeczki, jak szyba samochodowa? Więc to nie mogła być latarnia… Pozatym jak szkło z latarni mogło znaleźć się aż tutaj?!
Więc czemu jest tak ciemno?! Zupełnie jakby czarna mgła spowiła żarówki, jakby coś… połykało światło. Lecz młoda kobieta zrozumiała, że nie to powinno być jej problemem. Czarny kształt na dachu samochodu nadal tam był! Nie był urojeniem przepracowanego umysłu, nie mógł być! Siedział na dachu samochodu, czarniejszy niż noc bez gwiazd.
Strach paraliżował ją, sprawił, że nogi miała niczym korzenie drzewa, wrośnięte w ziemię.
Starając się przezwyciężyć strach, oraz przedziwne uczucie, że w tym kształcie jest jakieś mroczne, niepokojące piękno, starała się wycofać w uliczkę, skryć w zbawiennym w jej mniemaniu, cieniu. Cień…
Miała na sobie ciemne ubranie, czarną sukienkę, czarne rajstopy i płaszcz. Nawet włosy miała kruczoczarne. Cień wiec był jej przyjacielem. Prawda…?
A może jej się tylko zdawało? Szkło było roztrzaskane na drobne kawałeczki, jak szyba samochodowa? Więc to nie mogła być latarnia… Pozatym jak szkło z latarni mogło znaleźć się aż tutaj?!
Więc czemu jest tak ciemno?! Zupełnie jakby czarna mgła spowiła żarówki, jakby coś… połykało światło. Lecz młoda kobieta zrozumiała, że nie to powinno być jej problemem. Czarny kształt na dachu samochodu nadal tam był! Nie był urojeniem przepracowanego umysłu, nie mógł być! Siedział na dachu samochodu, czarniejszy niż noc bez gwiazd.
Strach paraliżował ją, sprawił, że nogi miała niczym korzenie drzewa, wrośnięte w ziemię.
Starając się przezwyciężyć strach, oraz przedziwne uczucie, że w tym kształcie jest jakieś mroczne, niepokojące piękno, starała się wycofać w uliczkę, skryć w zbawiennym w jej mniemaniu, cieniu. Cień…
Miała na sobie ciemne ubranie, czarną sukienkę, czarne rajstopy i płaszcz. Nawet włosy miała kruczoczarne. Cień wiec był jej przyjacielem. Prawda…?
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Charles Logan przebudził się z niejasnym przeczuciem, że coś się wydarzy. Być może było to ulotne echo snu, który ciągle jeszcze rozbrzmiewał wewnątrz jego głowy - lecz jego okruchy były już zbyt rozproszone by pozbierać je z powrotem i ułożyć w sensowną całość. Z majaków pozostało jedynie poczucie czegoś, co się stanie, co być może zmieni jego życie. Coś wołało, przyciągało, przyzywało...
Potrząsnął głową z rozdrażnieniem. Nie powinien był czytać tylu książek przed snem. To zawsze było jego słabością. I w dodatku sczytał wszystko i nic nie zostało na dzisiejszą noc...a na dodatek tej nocy nie było już nic innego do roboty - nowy dach w kościelnej zakrystii dla księdza Richarda skończył malować przedwczoraj.
Westchnął. Cóż, pozostaje antykwariat...Ta miła dziewczyna zwykle zostaje do późna, być może uda mu się coś wypożyczyć.
Z ponura miną wygramolił się ze studzienki kanalizacyjnej. Jak zawsze w ciemnym zaułku panował przyjazny mrok. Dobiegło go ciche miauczenie kota i brzęk potrąconej przez zwinne łapki butelki. Zapachy moczu przeplatały się z dobiegającym z kanałów smrodem ściekowym. Nie przejął się tym - był przyzwyczajony do gorszych odorów.
Wolnym krokiem wyszedł z zaułka i ostrożnie rozejrzał się. Pustka, niewiele światła, żadnego nieproszonego przechodnia – czyli to co samotny Nosferatu lubi najbardziej.
Niemalże.
Z potwornym rykiem silników dwa potężne choppery przemknęły znienacka pustą ulicą, wzniecając tumany pyłu. Czarne maszyny pędząc z ogromną szybkością minęły go, zasypując kurzem i zwiędłymi liśćmi, po czym jęły się oddalać, by w końcu skręcić w najbliższą przecznicę. Wszystko trwało bardzo krótko, ale...
Ale wtedy coś się wydarzyło.
Kiedy odziani w ciemne skóry motocykliści przeszarżowali obok niego...to trwało tylko ułamek sekundy, ale podczas niej...Logan doznał znienacka uczucia dojmującego strachu, zapierającego dech w piersiach przerażenia, które przybyło nie wiadomo skąd...i znikło tak szybko jak się pojawiło.
Po chwili zrozumiał. Musnął go kawałek aury, którą wydzielali z siebie kierujący maszynami...dręczącej aury, wydzielającej z siebie straszliwe widziadła, widoczne na granicy percepcji...
A potem dobiegły go odgłosy strzałów...Dobiegały go z miejsca do którego miał się udać.
Instynktownie ukrył się w cieniu najbliższej ze ścian, bijąc się z myślami.
- To nie moja sprawa - krzyczało coś w nim - po co mam się mieszać w jakieś intrygi!
- Ale przecież nie można stanąć obojętnie, Bóg jeden wie co się tam wydarzyło...-przemawiał drugi, spokojniejszy głos.
Przez chwilę nie wiedział co uczynić...
Potrząsnął głową z rozdrażnieniem. Nie powinien był czytać tylu książek przed snem. To zawsze było jego słabością. I w dodatku sczytał wszystko i nic nie zostało na dzisiejszą noc...a na dodatek tej nocy nie było już nic innego do roboty - nowy dach w kościelnej zakrystii dla księdza Richarda skończył malować przedwczoraj.
Westchnął. Cóż, pozostaje antykwariat...Ta miła dziewczyna zwykle zostaje do późna, być może uda mu się coś wypożyczyć.
Z ponura miną wygramolił się ze studzienki kanalizacyjnej. Jak zawsze w ciemnym zaułku panował przyjazny mrok. Dobiegło go ciche miauczenie kota i brzęk potrąconej przez zwinne łapki butelki. Zapachy moczu przeplatały się z dobiegającym z kanałów smrodem ściekowym. Nie przejął się tym - był przyzwyczajony do gorszych odorów.
Wolnym krokiem wyszedł z zaułka i ostrożnie rozejrzał się. Pustka, niewiele światła, żadnego nieproszonego przechodnia – czyli to co samotny Nosferatu lubi najbardziej.
Niemalże.
Z potwornym rykiem silników dwa potężne choppery przemknęły znienacka pustą ulicą, wzniecając tumany pyłu. Czarne maszyny pędząc z ogromną szybkością minęły go, zasypując kurzem i zwiędłymi liśćmi, po czym jęły się oddalać, by w końcu skręcić w najbliższą przecznicę. Wszystko trwało bardzo krótko, ale...
Ale wtedy coś się wydarzyło.
Kiedy odziani w ciemne skóry motocykliści przeszarżowali obok niego...to trwało tylko ułamek sekundy, ale podczas niej...Logan doznał znienacka uczucia dojmującego strachu, zapierającego dech w piersiach przerażenia, które przybyło nie wiadomo skąd...i znikło tak szybko jak się pojawiło.
Po chwili zrozumiał. Musnął go kawałek aury, którą wydzielali z siebie kierujący maszynami...dręczącej aury, wydzielającej z siebie straszliwe widziadła, widoczne na granicy percepcji...
A potem dobiegły go odgłosy strzałów...Dobiegały go z miejsca do którego miał się udać.
Instynktownie ukrył się w cieniu najbliższej ze ścian, bijąc się z myślami.
- To nie moja sprawa - krzyczało coś w nim - po co mam się mieszać w jakieś intrygi!
- Ale przecież nie można stanąć obojętnie, Bóg jeden wie co się tam wydarzyło...-przemawiał drugi, spokojniejszy głos.
Przez chwilę nie wiedział co uczynić...
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Nieświadomie włożył rękę do kieszeni długiego starego płaszcza gdzie spala pieszczotliwie nazywana 'Malutką' szarobura szczurzyca i zaczął ja głaskać w zamyśleniu.
- Cholera jasna, czy ci ludzie nie umieją nawet wypożyczyć książki nie obnosząc się z bronią? -
poruszył się delikatnie, sprawdzając czy dwie .45 SA na swoim miejscu.
Szybkim i krokiem, na co nie do końca sprawna noga mu pozwalała, wyszedł z cienia i jął się ostrożnie w kierunku miejsca skąd dobiegły wystrzały.
Rozległ się szybki tupot –w jego kierunku jakaś ludzka para, która widocznie musiała zażywać spaceru w pobliżu zdarzenia.
- Ich oczy są zawsze takie same pełne strachu w tym zasranym mieście - pomyślał Logan melancholijnie, gdy spanikowani zakochani przebiegli obok niego.
Jeden ze śmiertelników nerwowo wystukiwał numer na komórce.
- Ech – westchnął w duszy Nosferatu – czasem warto obserwować a nie uciekać, wiedza jest cenna moi mali śmiertelnicy...prawda Malutka ?
Pogłaskał szczurzycę.
Jakaś dziwna myśl przeszła mu po głowie, ale szybko zgasła. Być może dotyczyła jego snu...lecz nie mógł sobie przypomnieć czego dotyczył...
- Cholera jasna, czy ci ludzie nie umieją nawet wypożyczyć książki nie obnosząc się z bronią? -
poruszył się delikatnie, sprawdzając czy dwie .45 SA na swoim miejscu.
Szybkim i krokiem, na co nie do końca sprawna noga mu pozwalała, wyszedł z cienia i jął się ostrożnie w kierunku miejsca skąd dobiegły wystrzały.
Rozległ się szybki tupot –w jego kierunku jakaś ludzka para, która widocznie musiała zażywać spaceru w pobliżu zdarzenia.
- Ich oczy są zawsze takie same pełne strachu w tym zasranym mieście - pomyślał Logan melancholijnie, gdy spanikowani zakochani przebiegli obok niego.
Jeden ze śmiertelników nerwowo wystukiwał numer na komórce.
- Ech – westchnął w duszy Nosferatu – czasem warto obserwować a nie uciekać, wiedza jest cenna moi mali śmiertelnicy...prawda Malutka ?
Pogłaskał szczurzycę.
Jakaś dziwna myśl przeszła mu po głowie, ale szybko zgasła. Być może dotyczyła jego snu...lecz nie mógł sobie przypomnieć czego dotyczył...
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
- Teoretycznie takie stare znalezisko już dawno powinno być przekazane muzeum – mówił ponuro Morden, wchodząc z Devynem do duzej, oszklonej windy – ale mamy mały układ z dyrekcją New York Museum of History and Archeology ...w zamiar za udostępnianie pewnych eksponatów do analizy przez redakcyjnych ekspertów, ich instytucja jest zawsze na szczycie naszych comiesięcznych rankingów...
Devyn parsknął cicho. Zdążył się już nieco przyzwyczaić do tego, że nawet w tak szlachetnych dziedzinach jak historia i archeologia ludzki pęd do władzy i wymiernych korzyści brał górę nad czystym pragnieniem Prawdy – ale nadal odczuwał dyskomfort spotykając się z taką małostkowością.
- Powiedz mi więc skąd takie coś znalazło się w waszej redakcji – powiedział, starając się oderwać od niemiłych myśl – zatajasz to jakby to była jakaś niesamowita tajemnica...
- Skadże – warknął Morden – Po prostu sprawa jest tak banalna, że aż wstyd o tym mówić. Przyszło do nas jako przesyłka notarialna...nadawcą okazał się niejaki James Hammerfield.
- TEN Hammerfield? – sapnął Kiasyd z wrażenia – Profesor archeologii, światowa sława, odkrywca wielu starożytnych artefaktów???
- Ten sam – mruknął Morden, wychodząc z windy i dając gestem znać Devynowi aby podążał za nim – wyobraź sobie naszą reakcję na taki nagły podarek. Nigdy dotąd nikt nam w tak...bezpośredni sposób nie podarował tak cennej rzeczy. I to jeszcze Hammerfield, który nigdy nie był na dobrej stopie z naszą redakcją, zwłaszcza po tym nieszczęsnym artykule Simpsona o Mombasie...
- Tak, pamiętam to – skrzywił się Devyn – Do dzisiaj nie wiem po co tak upieraliście się przy tym absurdalnym twierdzeniu o wpływie wczesnoafrykańskich kultur obrazkowych na...
- Dobrze, dobrze – przerwał pośpiesznie grubas – teraz nie czas na takie dywagacje. W każdym razie przesyłka przyszła...próbowaliśmy się porozumieć z profesorem w sprawie wyjaśnienia tak niezwykłej decyzji...lecz przez ostatnie kilka dni był zupełnie nieosiągalny...nawet dla swoich bliskich. Notariusz potwierdził, że profesor zlecił mu przekazanie tych kartek tydzień wcześniej, tuż przed tym jak przepadł bez wieści.
Idąc powoli przez ciemny korytarz dotarli w końcu do niewielkich drzwiczek, niemalże niewidocznych obok dużej, sztucznej palmy.
- To nasza prywatna droga ewakuacyjna w nagłych przypadkach – powiedział Morden z krzywym uśmieszkiem – nawet nie wiesz jak przyjemnie czasami wyskoczyć szybko po pizzę albo piwo, bez płaszczenia się przed naczelnym i tą naszą kablującą recepcjonistką...
Klucz zazgrzytał w lekko opierającym się zamku.
Wnętrze redakcji wyglądało prozaicznie aż do bólu. Duża sala, pełna stanowisk pracy, tandetnych biurek zawalonych papierami, komputerów i maszynek do kawy. W powietrzu można było wyczuć ten specyficzny zapach jaki unosi się w każdym większym biurze – mieszanina kawy, potu i zmęczenia wielogodzinną nasiadówką. Gdyby nie miał świadomosci jakie jest przeznaczenie tego miejsca, Devyn nigdy nie odgadłby że mieści się tutaj redakcja czasopisma zajmującego się dalekimi podróżami, historią i archeologią.
- Dokument znajduje się w sejfie, w pokoju naczelnego – powiedzial Morden, przekręcając włącznik światła – masz szczęście, że zaczyna się weekend i oprócz sprzątaczek nikogo nie będzie w biurze...masz więc czas do niedzieli wieczór na tę swoją nieszczęsną „analizę”, chociaż według mnie nie ma to najmniejszego...co to?
W uszy wdarł się znienacka potworny łomot, huk i brzęk szkła. Nad wszystkim górował ochrypły wrzask.
- To z gabinetu naczelnego! – wrzasknął piskliwie Morden, rzucając się tygrysim skokiem w kierunku sporych, brązowych drzwi.
- Stój! – krzyknął Devyn, lecz było już za późno. Z głuchym trzaskiem grube drzwi do gabinetu wyleciały z zawiasów, waląc swoim ciężarem w zdezorientowanego grubasa, który miał nieszczęście w tym momencie znaleźć się dokładnie przed nimi. Morden wydał jedynie ciche sapnięcie, po czym wraz z potrzaskanymi drzwiami rąbnął o ziemię. Kiasyd skrzywił się, gdy dobiegło go ohydne chrupnięcie łamanych kości.
A potem zapomniał o redaktorze „World Review”.
W pobojowisko z rykiem i charkotem wdarł się kłąb rąk i nóg – dopiero po chwili dopiero Devyn dostrzegł, żę są to dwie walczące ze sobą postacie. Spięci ze sobą, w straszliwej furii dwaj mężczyźni zadawali sobie potężne ciosy, kopniaki i ugryzienia. Jedno z biurek pękło pod ich ciężarem, gdy zapamiętani w orgii nienawiści runęłi, miażdżąc sprzęt biurowy. Z hukiem trzaskającego ekranu spadł na ziemię monitor komputerowy.
Spadłszy na ziemię ze zmiażdżonego mebla, przeciwnicy rozdzielili się na moment, dając Kiasydowi czas na dokładniejsze przyjrzenie się im.
Jeden z nich, ubrany w czarne spodnie i kurtkę, kryjący twarz pod kominiarką był nierozpoznawalny. Natomiast drugi z nich był niskim, młodym mężczyzną o bladej cerze. W zwierzęcej twarzy błyskały wyszczerzone w morderczym grymasie zęby, zza których dobiegało się warczenie jakiego nie powstydziłby się wilk...
Devyn wiedział, że powinien coś uczynić...nie wiedział tylko co...
Devyn parsknął cicho. Zdążył się już nieco przyzwyczaić do tego, że nawet w tak szlachetnych dziedzinach jak historia i archeologia ludzki pęd do władzy i wymiernych korzyści brał górę nad czystym pragnieniem Prawdy – ale nadal odczuwał dyskomfort spotykając się z taką małostkowością.
- Powiedz mi więc skąd takie coś znalazło się w waszej redakcji – powiedział, starając się oderwać od niemiłych myśl – zatajasz to jakby to była jakaś niesamowita tajemnica...
- Skadże – warknął Morden – Po prostu sprawa jest tak banalna, że aż wstyd o tym mówić. Przyszło do nas jako przesyłka notarialna...nadawcą okazał się niejaki James Hammerfield.
- TEN Hammerfield? – sapnął Kiasyd z wrażenia – Profesor archeologii, światowa sława, odkrywca wielu starożytnych artefaktów???
- Ten sam – mruknął Morden, wychodząc z windy i dając gestem znać Devynowi aby podążał za nim – wyobraź sobie naszą reakcję na taki nagły podarek. Nigdy dotąd nikt nam w tak...bezpośredni sposób nie podarował tak cennej rzeczy. I to jeszcze Hammerfield, który nigdy nie był na dobrej stopie z naszą redakcją, zwłaszcza po tym nieszczęsnym artykule Simpsona o Mombasie...
- Tak, pamiętam to – skrzywił się Devyn – Do dzisiaj nie wiem po co tak upieraliście się przy tym absurdalnym twierdzeniu o wpływie wczesnoafrykańskich kultur obrazkowych na...
- Dobrze, dobrze – przerwał pośpiesznie grubas – teraz nie czas na takie dywagacje. W każdym razie przesyłka przyszła...próbowaliśmy się porozumieć z profesorem w sprawie wyjaśnienia tak niezwykłej decyzji...lecz przez ostatnie kilka dni był zupełnie nieosiągalny...nawet dla swoich bliskich. Notariusz potwierdził, że profesor zlecił mu przekazanie tych kartek tydzień wcześniej, tuż przed tym jak przepadł bez wieści.
Idąc powoli przez ciemny korytarz dotarli w końcu do niewielkich drzwiczek, niemalże niewidocznych obok dużej, sztucznej palmy.
- To nasza prywatna droga ewakuacyjna w nagłych przypadkach – powiedział Morden z krzywym uśmieszkiem – nawet nie wiesz jak przyjemnie czasami wyskoczyć szybko po pizzę albo piwo, bez płaszczenia się przed naczelnym i tą naszą kablującą recepcjonistką...
Klucz zazgrzytał w lekko opierającym się zamku.
Wnętrze redakcji wyglądało prozaicznie aż do bólu. Duża sala, pełna stanowisk pracy, tandetnych biurek zawalonych papierami, komputerów i maszynek do kawy. W powietrzu można było wyczuć ten specyficzny zapach jaki unosi się w każdym większym biurze – mieszanina kawy, potu i zmęczenia wielogodzinną nasiadówką. Gdyby nie miał świadomosci jakie jest przeznaczenie tego miejsca, Devyn nigdy nie odgadłby że mieści się tutaj redakcja czasopisma zajmującego się dalekimi podróżami, historią i archeologią.
- Dokument znajduje się w sejfie, w pokoju naczelnego – powiedzial Morden, przekręcając włącznik światła – masz szczęście, że zaczyna się weekend i oprócz sprzątaczek nikogo nie będzie w biurze...masz więc czas do niedzieli wieczór na tę swoją nieszczęsną „analizę”, chociaż według mnie nie ma to najmniejszego...co to?
W uszy wdarł się znienacka potworny łomot, huk i brzęk szkła. Nad wszystkim górował ochrypły wrzask.
- To z gabinetu naczelnego! – wrzasknął piskliwie Morden, rzucając się tygrysim skokiem w kierunku sporych, brązowych drzwi.
- Stój! – krzyknął Devyn, lecz było już za późno. Z głuchym trzaskiem grube drzwi do gabinetu wyleciały z zawiasów, waląc swoim ciężarem w zdezorientowanego grubasa, który miał nieszczęście w tym momencie znaleźć się dokładnie przed nimi. Morden wydał jedynie ciche sapnięcie, po czym wraz z potrzaskanymi drzwiami rąbnął o ziemię. Kiasyd skrzywił się, gdy dobiegło go ohydne chrupnięcie łamanych kości.
A potem zapomniał o redaktorze „World Review”.
W pobojowisko z rykiem i charkotem wdarł się kłąb rąk i nóg – dopiero po chwili dopiero Devyn dostrzegł, żę są to dwie walczące ze sobą postacie. Spięci ze sobą, w straszliwej furii dwaj mężczyźni zadawali sobie potężne ciosy, kopniaki i ugryzienia. Jedno z biurek pękło pod ich ciężarem, gdy zapamiętani w orgii nienawiści runęłi, miażdżąc sprzęt biurowy. Z hukiem trzaskającego ekranu spadł na ziemię monitor komputerowy.
Spadłszy na ziemię ze zmiażdżonego mebla, przeciwnicy rozdzielili się na moment, dając Kiasydowi czas na dokładniejsze przyjrzenie się im.
Jeden z nich, ubrany w czarne spodnie i kurtkę, kryjący twarz pod kominiarką był nierozpoznawalny. Natomiast drugi z nich był niskim, młodym mężczyzną o bladej cerze. W zwierzęcej twarzy błyskały wyszczerzone w morderczym grymasie zęby, zza których dobiegało się warczenie jakiego nie powstydziłby się wilk...
Devyn wiedział, że powinien coś uczynić...nie wiedział tylko co...
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Pierwsze co Devyn zrobił, to zanurkowanie za najbliższą przeszkodę, póki walczący nie zwrócili na niego uwagi, a jego oczy zakryły się nieprzejrzystą czernią gdy instynktowne przywołał cienie do ukrycia swojej pozycji. Drugie, to bardzo powoli i ostrożnie zaczął przemykać się wokół walczących, tak by chociaż zobaczyć sejf. Jeśli był wybebeszony, będzie musiał dowiedzieć się kto ma kartki i spróbować je odebrać. Jeśli wciąż jest cały, to być może uda mu się wydostać dokument niezauważonym.
Devyn skoncentrował się i wydał swemu ciału rozkaz woli. Krew zakotłowała się w jego żyłach, a kroki stały się bardziej ciche i opanowane. "Jednym z naszych dziedzictw jest kocia zwinność - i ona właśnie teraz najlepiej mi się przysłuży."
Devyn skoncentrował się i wydał swemu ciału rozkaz woli. Krew zakotłowała się w jego żyłach, a kroki stały się bardziej ciche i opanowane. "Jednym z naszych dziedzictw jest kocia zwinność - i ona właśnie teraz najlepiej mi się przysłuży."
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Bladolicy mężczyzna wydał długie i przeciągłe zwierzęce wycie. Jego paznokcie wydłużały się coraz bardziej, aby w końcu zamienić się w ostre, wydłużone szpony. Zakończył swój okrzyk jękliwą nutą, po czym rzucił się na lekko zamroczonego upadkiem przeciwnika. Dał się słyszeć przeciągły jęk bólu, gdy obaj grzmotnęli o ścianę. Posypały się kawałki tynku.
- Teraz! – zadecydował Devyn, rzucając się przez rumowisko do gabinetu. Jego przeciwnicy nie dostrzegli go, ponownie tarzając się wśród potrzaskanych sprzętów. Kasyd pomyślał ponuro, że mógłby przemaszerować z orkiestrą i fanfarami – będąc w szale nie widzieli nikogo i niczego poza swym wrogiem.
Gabinet redaktora naczelnego przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Devyn bywał w nim czasami i zawsze podziwiał szykowne urządzenie wnętrza, z delikatną nutką finezji i dekadencji – meble z ciemnego drewna, antyczne biureczko, na obitych drewnianą boazerią ścianach obrazy wziętych współczesnych malarzy. Istny raj Torreadora.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj wszystko było w proszku – szczątki połamanych mebli leżały w nieładzie pod sciana, obrazy były podarte, ramy ich połamane, na ścianach widniały ślady potężnych uderzeń.
I był również sejf.
Przemyślnie do tej pory ukryta skrytka w ścianie została wyrwana w całości z ceglanego muru. Metalowy pojemnik, pobrudzony tynkiem leżał na ziemi, Wygięte drzwi odsłaniały....puste wnętrze.
Oryginał dokumentu znikł.
- Teraz! – zadecydował Devyn, rzucając się przez rumowisko do gabinetu. Jego przeciwnicy nie dostrzegli go, ponownie tarzając się wśród potrzaskanych sprzętów. Kasyd pomyślał ponuro, że mógłby przemaszerować z orkiestrą i fanfarami – będąc w szale nie widzieli nikogo i niczego poza swym wrogiem.
Gabinet redaktora naczelnego przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Devyn bywał w nim czasami i zawsze podziwiał szykowne urządzenie wnętrza, z delikatną nutką finezji i dekadencji – meble z ciemnego drewna, antyczne biureczko, na obitych drewnianą boazerią ścianach obrazy wziętych współczesnych malarzy. Istny raj Torreadora.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj wszystko było w proszku – szczątki połamanych mebli leżały w nieładzie pod sciana, obrazy były podarte, ramy ich połamane, na ścianach widniały ślady potężnych uderzeń.
I był również sejf.
Przemyślnie do tej pory ukryta skrytka w ścianie została wyrwana w całości z ceglanego muru. Metalowy pojemnik, pobrudzony tynkiem leżał na ziemi, Wygięte drzwi odsłaniały....puste wnętrze.
Oryginał dokumentu znikł.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Devyn błyskawicznie dopadł do sejfu i ściągnął jedną z rękawiczek. Dotknął pokręconego, stalowego pudła i skoncentrował się...
"Sekret przyzywa inne sekrety... na tajemnice Dobrego Ludu, pokaż mi, co widzisz..." - musnął palcami rozerwany zamek. W jego głowie zawirowała mgła, z której wyłoniły się wizje...
"Sekret przyzywa inne sekrety... na tajemnice Dobrego Ludu, pokaż mi, co widzisz..." - musnął palcami rozerwany zamek. W jego głowie zawirowała mgła, z której wyłoniły się wizje...
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Pośród kakofonii barw jęły krystalizować się obrazy...obrazy przeplatane uczuciami. Ręka...ręka w czarnęj lśniącej rękawicy sięgająca po sejf. Poczucie ogromnej siły...mistrz...radość...z niedługiej radości mistrza...ból rąk...chrobot tynku...huk wyciąganego ze ściany żelaznego pudła...krew...pragnienie krwi...krwi będącej nagrodą...
Drzwi poddają się. Ekstaza...spełnienie. Ręka sięgająca po pożółkłe kartki tkwiące w wodoodpornej folii.
Mistrz...mistrz...zanieść...krew...krew...
I ból ciosu zadanego znienacka od tyłu.
A potem już nic. Migotliwa biel wiruje i rozmywa się w umyśle Kiasyda, ustępując miejsca rzeczywistości.
Drzwi poddają się. Ekstaza...spełnienie. Ręka sięgająca po pożółkłe kartki tkwiące w wodoodpornej folii.
Mistrz...mistrz...zanieść...krew...krew...
I ból ciosu zadanego znienacka od tyłu.
A potem już nic. Migotliwa biel wiruje i rozmywa się w umyśle Kiasyda, ustępując miejsca rzeczywistości.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Dwie bestie szos, stworzone po to, aby zaspokoić ludzkie pragnienie prędkości i wolności napełniły ciszę wąskiej nowojorskiej uliczki rykiem potężnych silników. Ciemna postać siedząca w kucki na samochodzie ponownie wybiła się w powietrze, lądując z jękiem giętej blachy na małym vanie, stojącym kilkanaście metrów od wystraszonej Niny. Młoda kobieta kryła się w mroku jak mogła najlepiej, starała się być niewidoczna, pragnęła zniknąć, rozpłynąć się, wtopić w mur....ale jednocześnie nie potrafiła oderwać zafascynowanego wzroku od tego co działo się przed nią. Surrealizm całej sytuacji, wyjętej z jakiegoś taniego dreszczowca był tak wielki, że w jednej chwili zdało jej się iż całe to wydarzenie to ułuda...mara jakaś...że zaraz obudzi się w swym łóżku wraz z brzaskiem nowego dnia...
Lecz przebudzenie nie następowało.
Rachityczne światło pobliskiej latarni dobrze oświetlało tajemniczego skaczącego osobnika. Na dachu furgonetki należącej do pobliskiej piekarni kucał wysoki mężczyzna o bladej, wąskiej, lecz niezwykle pociągającej twarzy. Jego ubiór - czarne lakierki, elegancki, szykowny i doskonale skrojony garnitur, krawat – był tak nieoczekiwany, tak nierealistyczny, że Nina o mało nie uszczypnęła się w policzek - przekonanie o tym, że to wszystko jej się śni, narastało.
A potem zagrzmiały wystrzały – rozpędzeni motocykliści otworzyli ogień. Głuchy łoskot palby z jakiejś wysokokalibrowej strzelby zmieszał się z terkotem pistoletu maszynowego. W pobliżu rozległy się jakieś okrzyki, w oknach jęły zapalać się światła.
Szyby furgonetki rozprysły się w drobny mak. Elegancki mężczyzna z kocią zwinnością zrobił wspaniałe salto do tyłu, unikając gwiżdżących pocisków, po czym opadł na chodnik kilka metrów od bezpiecznego cienia, w którym skryła się Nina.
Dziewczyna rozejrzała się szybko – kilka kroków od niej były bezpieczne drzwi antykwariatu, klucze wciąż dyndały w zamku. Czy zdąży...? Może lepiej pozostać w miejscu? A może jest jakieś inne wyjście...?
Czas naglił.
Lecz przebudzenie nie następowało.
Rachityczne światło pobliskiej latarni dobrze oświetlało tajemniczego skaczącego osobnika. Na dachu furgonetki należącej do pobliskiej piekarni kucał wysoki mężczyzna o bladej, wąskiej, lecz niezwykle pociągającej twarzy. Jego ubiór - czarne lakierki, elegancki, szykowny i doskonale skrojony garnitur, krawat – był tak nieoczekiwany, tak nierealistyczny, że Nina o mało nie uszczypnęła się w policzek - przekonanie o tym, że to wszystko jej się śni, narastało.
A potem zagrzmiały wystrzały – rozpędzeni motocykliści otworzyli ogień. Głuchy łoskot palby z jakiejś wysokokalibrowej strzelby zmieszał się z terkotem pistoletu maszynowego. W pobliżu rozległy się jakieś okrzyki, w oknach jęły zapalać się światła.
Szyby furgonetki rozprysły się w drobny mak. Elegancki mężczyzna z kocią zwinnością zrobił wspaniałe salto do tyłu, unikając gwiżdżących pocisków, po czym opadł na chodnik kilka metrów od bezpiecznego cienia, w którym skryła się Nina.
Dziewczyna rozejrzała się szybko – kilka kroków od niej były bezpieczne drzwi antykwariatu, klucze wciąż dyndały w zamku. Czy zdąży...? Może lepiej pozostać w miejscu? A może jest jakieś inne wyjście...?
Czas naglił.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Klucze kołysały się, jakby na wietrze, dzwoniąc cichutko, kusząc. Nina z trudem odwróciła wzrok od sceny rozgrywającej się przed nią. Fascynacja walczyła w niej ze strachem o życie, gdy powolutku krok za krokiem usiłowała na kolanach dojść do drzwi. Jeszcze tylko kilka kroków… Byle nisko przy ścianie, niziutko.
Byle trzymać się z dala od światła. Teraz cień jest jej sprzymierzeńcem!
Jednak strach wciąż walczył z fascynacją. Mężczyzna w garniturze był elegancki i przystojny, takich klientów miała często i takich lubiła najbardziej, byli „w jej typie”. Ale w nim było coś jeszcze, jakaś nieziemska aura…
Nina skarciła się w myślach.
„Nie teraz, głupia!” pomyślała wyciągając rękę w stronę kluczy, jeszcze tylko kilka metrów…
Byle trzymać się z dala od światła. Teraz cień jest jej sprzymierzeńcem!
Jednak strach wciąż walczył z fascynacją. Mężczyzna w garniturze był elegancki i przystojny, takich klientów miała często i takich lubiła najbardziej, byli „w jej typie”. Ale w nim było coś jeszcze, jakaś nieziemska aura…
Nina skarciła się w myślach.
„Nie teraz, głupia!” pomyślała wyciągając rękę w stronę kluczy, jeszcze tylko kilka metrów…
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Palba karabinowa. Huk dźwięczący w uszach, potworny odgłos wystrzałów...i zabójczy język płomienistego bólu znienacka wdzierający się między żebra, straszliwe cierpienie wzmaga się, pożera jaźń, odbierają zdolność logicznego myślenia, Wybuch potwornego cierpienia rozlewającego się po całym organizmie niczym pożar pustoszący prerie.
Kule ciskają Ninę na ścianę, dziewczyna osuwa się po niej, pozostawiając krwawy ślad na spękanym betonie.
Krzyk. Bolesny, świdrujący.
Po chwili dopiero zdaje sobie sprawę, iż wydają go jej własne usta...
W jej umyśle oprócz nieziemskiej męki tkwiła wstrząsająca świadomość, pewność, że tak to właśnie wygląda...odchodzisz Nino...życie wycieka z ciebie z każdą kroplą krwi, wsiąkającej między płyty chodnika...nie możesz tego powstrzymać, nie możesz uczynić nic...możesz jedynie patrzeć jak śmierć powoli zagarnia cię w swe posiadanie...
A potem dziewczyna czuje na sobie świdrujący wzrok. Para oczu należących do przystojnego mężczyzny przenika cię na wskroś...znienacka wraca do niej poczucie rzeczywistości...poczucie że jeszcze nie umarła...że leży we krwi...że czuje wstrząsające spazmy bólu...ale jeszcze nie umarła...
Zwinięta, półleżąc przy ścianie swego własnego antykwariatu Nina ponownie stara się obudzić. Niestety ból był tak realny jak to tylko możliwe...coś jej mówi, że w tym momencie pozostanie jej zrobić coś przeciwnego - zasnąć...zasnąć na zawsze...
- Czy wiesz – pochyla się nad nią bladoskóry mężczyzna – jak piękny jest wyraz twych oczu, już przesłoniętych lekką mgiełką śmierci...?
Kule ciskają Ninę na ścianę, dziewczyna osuwa się po niej, pozostawiając krwawy ślad na spękanym betonie.
Krzyk. Bolesny, świdrujący.
Po chwili dopiero zdaje sobie sprawę, iż wydają go jej własne usta...
W jej umyśle oprócz nieziemskiej męki tkwiła wstrząsająca świadomość, pewność, że tak to właśnie wygląda...odchodzisz Nino...życie wycieka z ciebie z każdą kroplą krwi, wsiąkającej między płyty chodnika...nie możesz tego powstrzymać, nie możesz uczynić nic...możesz jedynie patrzeć jak śmierć powoli zagarnia cię w swe posiadanie...
A potem dziewczyna czuje na sobie świdrujący wzrok. Para oczu należących do przystojnego mężczyzny przenika cię na wskroś...znienacka wraca do niej poczucie rzeczywistości...poczucie że jeszcze nie umarła...że leży we krwi...że czuje wstrząsające spazmy bólu...ale jeszcze nie umarła...
Zwinięta, półleżąc przy ścianie swego własnego antykwariatu Nina ponownie stara się obudzić. Niestety ból był tak realny jak to tylko możliwe...coś jej mówi, że w tym momencie pozostanie jej zrobić coś przeciwnego - zasnąć...zasnąć na zawsze...
- Czy wiesz – pochyla się nad nią bladoskóry mężczyzna – jak piękny jest wyraz twych oczu, już przesłoniętych lekką mgiełką śmierci...?
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
„Jeszcze nie umarłam…” zdanie to uporczywie powraca, kołacze się po jej głowie w chwilach gdy jej nerwy nie są ogarnięte bólem. Czuje jak jej krew kropla po kropli wypływa a jej ciała, a z każdą drobiną tej czerwonej cieczy – życie…
„Nie… To nie tak…” inna myśl, która jak błyskawica przemknęła w jej głowie jest boleśniejsza od czegokolwiek. Umiera i nic nie jest w stanie z tym zrobić. Umiera, choć ma niecałe trzydzieści lat, marzenia i plany… Tyle rzeczy, których nie zdążyła zrobić.
„Nie chcę umrzeć… To nie tak miało się skończyć…” myśli płyną coraz leniwiej. Choć od chwili gdy pociski rzuciły nią o ścianę minęły ułamki sekund jej wydaje się że to całe godziny. Do przytomności przywracaj ją głos…
- Czy wiesz – pochyla się nad nią bladoskóry mężczyzna – jak piękny jest wyraz twych oczu, już przesłoniętych lekką mgiełką śmierci...? –
Chciałaby pokręcić głową, prosić by dzwonił po pogotowie, ale gdzie w głębi duszy wie, że i tak by tego nie zrobił. Ze on nie należy do jej świata, ale do jakiegoś innego… Nie lepszego, nie gorszego innego niż JEJ. Choć nie może mówić, bo krztusi się własną krwią spojrzenie jej czarnych oczu mówi wszystko. Nie boi się śmierci, ale jej nie chce. Jej oczy nie wyrażają strachu, ale determinację.
A jeżeli jest tam strach, to nie o to, że umrze, lecz że nie przeżyje swych dni w pełni, w pisany jej sposób…
Nina nie chce umrzeć. Nie tutaj i nie dziś. Nie w ten sposób. W ustach czuje metaliczny smak własnej krwi…
„Nie w ten sposób! Nie dziś! Nie”
Nina nie mówi nic, nie może. Jej piękne, czarne oczy mówią wszystko.
„Nie… To nie tak…” inna myśl, która jak błyskawica przemknęła w jej głowie jest boleśniejsza od czegokolwiek. Umiera i nic nie jest w stanie z tym zrobić. Umiera, choć ma niecałe trzydzieści lat, marzenia i plany… Tyle rzeczy, których nie zdążyła zrobić.
„Nie chcę umrzeć… To nie tak miało się skończyć…” myśli płyną coraz leniwiej. Choć od chwili gdy pociski rzuciły nią o ścianę minęły ułamki sekund jej wydaje się że to całe godziny. Do przytomności przywracaj ją głos…
- Czy wiesz – pochyla się nad nią bladoskóry mężczyzna – jak piękny jest wyraz twych oczu, już przesłoniętych lekką mgiełką śmierci...? –
Chciałaby pokręcić głową, prosić by dzwonił po pogotowie, ale gdzie w głębi duszy wie, że i tak by tego nie zrobił. Ze on nie należy do jej świata, ale do jakiegoś innego… Nie lepszego, nie gorszego innego niż JEJ. Choć nie może mówić, bo krztusi się własną krwią spojrzenie jej czarnych oczu mówi wszystko. Nie boi się śmierci, ale jej nie chce. Jej oczy nie wyrażają strachu, ale determinację.
A jeżeli jest tam strach, to nie o to, że umrze, lecz że nie przeżyje swych dni w pełni, w pisany jej sposób…
Nina nie chce umrzeć. Nie tutaj i nie dziś. Nie w ten sposób. W ustach czuje metaliczny smak własnej krwi…
„Nie w ten sposób! Nie dziś! Nie”
Nina nie mówi nic, nie może. Jej piękne, czarne oczy mówią wszystko.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Znalazłaś się w złym miejscu w nieodpowiedniej porze, antykwariuszko – w ustach mężczyzny wypowiadane słowa zabrzmiały wyjątkowo miękko i przyjemnie – w pewnym stopniu obydwoje ponosimy więc winę za tę niefortunną sytuację...
Spokojne kroki zabrzmiały w głowie dziewczyny jak wystrzał. Powolutku, niemalże spacerkiem szło do nich dwóch wysokich mężczyzn o twarzach osłoniętych czarnymi kopułami hełmów motocyklowych. W rękach mieli broń, która – wcześniej jazgocząca i plująca ogniem – wydawała się teraz tak cicha, spokojna i łagodna.
Nie śpieszyli się. Widzieli zwierzynę, która już nie mogła nigdzie uciec.
Albo nie chciała.
- Poczekaj tu chwilę, moja droga – stwierdził mężczyzna spokojnym, dystyngowanym tonem, który lepiej pasowałby na przyjęciu – zaraz dokończymy naszą dyskusję...
- I po co tyle uciekałeś, Horatio? – Głos mężczyzny, przytłumiony pod czarnym kaskiem motocyklowym brzmiał ponuro i złowrogo. Kątem oka Nina dostrzegła jak jego partner szybkim ruchem uniósł swój pistolet – Czy nie wiesz, że Hounds zawsze odnajdują swoją ofiarę?
- Cóż, już od tylu lat nie miałem porządnej rozrywki – uśmiechnął się krzywo elegancki mężczyzna – chciałem się wyszumieć i poczuć jak to jest być znowu młodym. Wy, dzieciaki nie wiecie jeszcze jak to jest...ech, gorące głowy młodzieniaszków... – w jego głosie zadźwięczała ironia.
- Stracisz zaraz ochotę do głupich żartów – warknął motocyklista – zacząłeś się mieszać w sprawy, które cię nie dotyczą...i musisz za to zapłacić. Nasz Mistrz w swej nieskończonej łaskawości zdecydował się jednakże, że twa obecność nie zostanie ujawniona nowojorskiemu Sabatowi...że załatwimy tę sprawę sami. Wydając ostatnie tchnienie miej to na uwadze...gdyby odnalazła cię Czarna Ręka, umierałbyś tygodniami... powinieneś więc być nam wdzięczny za ten akt miłosierdzia. Bo umrzesz zaraz, szybko i bezboleśnie...
- Zaiste – westchnął teatralnie osobnik zwany Horatiem – radość przepełnia całe me jestestwo, aż do granic. Och, cóż za szczodrość...niemniej z głębokim żalem musze zrezygnować z tej niezwykle kuszącej oferty...pewnie przykro wam to usłyszeć, ale nie mam zamiaru ginąć...
- Dość tego – warknął wściekle napastnik – wykończ sukinsyna, Otto! Zaniesiemy Mistrzowi jego ścierwo...
- AAAAAAAAAARGH!!!!! – w jego słowa wdarło się znienacka nieludzkie wycie jego kompana. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz, w oczach zamigotało straszliwe zdumienie. Otto przegiął się do przodu, niby składający ukłon swemu panu niewolnik, łapiąc się przy tym obydwiema rękami za gardło.
Sterczała z niego długa rękojeść kościanego noża...
- Ojjj – uśmiechnął się przepraszająco Horatio, patrząc z udawanym zdumieniem na swą rękę – wybacz, przeszkodziłem ci? Tak jakoś ten miły nożyk wypadł mi z mankietu...ale proszę, przerwałem twoją perorę. Kontynuuj, nie krępuj się...
- Ty...ty... – wycharczał motocyklista, chciał jeszcze coś dodać, lecz pozostałe słowa utkwiły mu w gardle głuchym rzężeniem wściekłości. Z dzikim wyciem wycelował swą strzelbę i pociągnął za spust...lecz był powolny.
Zbyt powolny.
Nina wiedziała, że umiera, że są to najpewniej jej ostatnie minuty...ale nie mogła oderwać oczu od spektaklu rozgrywającego się przed jej oczami. Nigdy nie przypuszczała, że ktoś może poruszać się z taką zręcznością i wdziękiem...a mimo to z zabójczą precyzją. Był to jeden z tym widoków jakie chciałoby się zatrzymać pod powiekami...poczuła lekkie ukłucie szczęścia...odejdzie obejrzawszy coś tak pięknego.
Horatio z nieprawdopodobną szybkością uskoczył przed pędzącą kulą, zadrobił szybko nogami, po czym doskoczył do repetującego broń napastnika i zamachnął się. Jego pieść z ogromną siłą trzasnęła w przyciemnioną szybkę kasku motocyklisty, przebijając ciemne szkło jak cienką warstwę tektury.
Coś głucho chrupnęło, po czym ciało uderzonego zwiotczało i miękko osunęło się na ziemię.
Wszystko trwało niewiele ponad sekundę.
- Partacze – powiedział z niesmakiem Horatio, wyciągając z kieszeni białą, koronkową chusteczkę – najpierw ganiają mnie pół godziny, wystrzeliwując kilogramy nabojów, budząc całe miasto...a potem nie mają nawet tyle godności żeby przynajmniej udawać, że są poważnymi przeciwnikami...ech, dokąd dąży ten świat... – westchnął, pedantycznie wycierając chusteczką zakrwawione palce.
Jego słowa stawały się coraz cichsze...wbrew sobie, swoim chęciom dziewczyna poczuła, że odpływa, oddala się gdzieś daleko...wszystko jęła przesłaniać purpurowa mgła...
Z daleka doleciało ją wycie policyjnych syren.
Poczuła jeszcze że jest gdzieś niesiona...
Coraz mniejszy ból...zanikający, rozpływający się gdzieś w oddali...uczucie zadowolenia...wyzwolenie od ciała...śmierć...ciemna miękkość śmierci oczekująca na nią...sen...zasnąć i się nie obudzić...rozkosz oderwania od ciała...powolne znikanie gdzieś w sferach niedostępnych dla żywych. Ostateczna granica. Tak blisko, bliziutko, jeszcze trochę...I nagle ból. Potworny, niewysłowiony ból. Brutalne szarpnięcie, powrót do protestującego każdą komórką ciała. Płynny ogień lejący się do gardła...straszliwe cierpienie udręczonego jestestwa.
Nina otwiera oczy.
Pierwsze co słyszy to jej własny krzyk. Resztki zamierającego okrzyku...okrzyku jakim każdy noworodek wita świat...
A potem ogarnia ją...pragnienie...ogromne pragnienie...
Więcej ognia...dlaczego nie ma już ognia...!
- Ach, obudziłaś się – Horatio wstaje z klęczek, pociera krwawiący nadgarstek (jego krew...to jego krew była bólem...ale i rozkoszą...nie wstawaj, wróć!) – nowonarodzone Dziecię. Cóż za ciekawy widok...ta przemiana nigdy nie przestaje mnie zadziwiać...
W Ninie zwierzęcy głód walczy z przerażeniem...i fascynacją...
Spokojne kroki zabrzmiały w głowie dziewczyny jak wystrzał. Powolutku, niemalże spacerkiem szło do nich dwóch wysokich mężczyzn o twarzach osłoniętych czarnymi kopułami hełmów motocyklowych. W rękach mieli broń, która – wcześniej jazgocząca i plująca ogniem – wydawała się teraz tak cicha, spokojna i łagodna.
Nie śpieszyli się. Widzieli zwierzynę, która już nie mogła nigdzie uciec.
Albo nie chciała.
- Poczekaj tu chwilę, moja droga – stwierdził mężczyzna spokojnym, dystyngowanym tonem, który lepiej pasowałby na przyjęciu – zaraz dokończymy naszą dyskusję...
- I po co tyle uciekałeś, Horatio? – Głos mężczyzny, przytłumiony pod czarnym kaskiem motocyklowym brzmiał ponuro i złowrogo. Kątem oka Nina dostrzegła jak jego partner szybkim ruchem uniósł swój pistolet – Czy nie wiesz, że Hounds zawsze odnajdują swoją ofiarę?
- Cóż, już od tylu lat nie miałem porządnej rozrywki – uśmiechnął się krzywo elegancki mężczyzna – chciałem się wyszumieć i poczuć jak to jest być znowu młodym. Wy, dzieciaki nie wiecie jeszcze jak to jest...ech, gorące głowy młodzieniaszków... – w jego głosie zadźwięczała ironia.
- Stracisz zaraz ochotę do głupich żartów – warknął motocyklista – zacząłeś się mieszać w sprawy, które cię nie dotyczą...i musisz za to zapłacić. Nasz Mistrz w swej nieskończonej łaskawości zdecydował się jednakże, że twa obecność nie zostanie ujawniona nowojorskiemu Sabatowi...że załatwimy tę sprawę sami. Wydając ostatnie tchnienie miej to na uwadze...gdyby odnalazła cię Czarna Ręka, umierałbyś tygodniami... powinieneś więc być nam wdzięczny za ten akt miłosierdzia. Bo umrzesz zaraz, szybko i bezboleśnie...
- Zaiste – westchnął teatralnie osobnik zwany Horatiem – radość przepełnia całe me jestestwo, aż do granic. Och, cóż za szczodrość...niemniej z głębokim żalem musze zrezygnować z tej niezwykle kuszącej oferty...pewnie przykro wam to usłyszeć, ale nie mam zamiaru ginąć...
- Dość tego – warknął wściekle napastnik – wykończ sukinsyna, Otto! Zaniesiemy Mistrzowi jego ścierwo...
- AAAAAAAAAARGH!!!!! – w jego słowa wdarło się znienacka nieludzkie wycie jego kompana. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz, w oczach zamigotało straszliwe zdumienie. Otto przegiął się do przodu, niby składający ukłon swemu panu niewolnik, łapiąc się przy tym obydwiema rękami za gardło.
Sterczała z niego długa rękojeść kościanego noża...
- Ojjj – uśmiechnął się przepraszająco Horatio, patrząc z udawanym zdumieniem na swą rękę – wybacz, przeszkodziłem ci? Tak jakoś ten miły nożyk wypadł mi z mankietu...ale proszę, przerwałem twoją perorę. Kontynuuj, nie krępuj się...
- Ty...ty... – wycharczał motocyklista, chciał jeszcze coś dodać, lecz pozostałe słowa utkwiły mu w gardle głuchym rzężeniem wściekłości. Z dzikim wyciem wycelował swą strzelbę i pociągnął za spust...lecz był powolny.
Zbyt powolny.
Nina wiedziała, że umiera, że są to najpewniej jej ostatnie minuty...ale nie mogła oderwać oczu od spektaklu rozgrywającego się przed jej oczami. Nigdy nie przypuszczała, że ktoś może poruszać się z taką zręcznością i wdziękiem...a mimo to z zabójczą precyzją. Był to jeden z tym widoków jakie chciałoby się zatrzymać pod powiekami...poczuła lekkie ukłucie szczęścia...odejdzie obejrzawszy coś tak pięknego.
Horatio z nieprawdopodobną szybkością uskoczył przed pędzącą kulą, zadrobił szybko nogami, po czym doskoczył do repetującego broń napastnika i zamachnął się. Jego pieść z ogromną siłą trzasnęła w przyciemnioną szybkę kasku motocyklisty, przebijając ciemne szkło jak cienką warstwę tektury.
Coś głucho chrupnęło, po czym ciało uderzonego zwiotczało i miękko osunęło się na ziemię.
Wszystko trwało niewiele ponad sekundę.
- Partacze – powiedział z niesmakiem Horatio, wyciągając z kieszeni białą, koronkową chusteczkę – najpierw ganiają mnie pół godziny, wystrzeliwując kilogramy nabojów, budząc całe miasto...a potem nie mają nawet tyle godności żeby przynajmniej udawać, że są poważnymi przeciwnikami...ech, dokąd dąży ten świat... – westchnął, pedantycznie wycierając chusteczką zakrwawione palce.
Jego słowa stawały się coraz cichsze...wbrew sobie, swoim chęciom dziewczyna poczuła, że odpływa, oddala się gdzieś daleko...wszystko jęła przesłaniać purpurowa mgła...
Z daleka doleciało ją wycie policyjnych syren.
Poczuła jeszcze że jest gdzieś niesiona...
Coraz mniejszy ból...zanikający, rozpływający się gdzieś w oddali...uczucie zadowolenia...wyzwolenie od ciała...śmierć...ciemna miękkość śmierci oczekująca na nią...sen...zasnąć i się nie obudzić...rozkosz oderwania od ciała...powolne znikanie gdzieś w sferach niedostępnych dla żywych. Ostateczna granica. Tak blisko, bliziutko, jeszcze trochę...I nagle ból. Potworny, niewysłowiony ból. Brutalne szarpnięcie, powrót do protestującego każdą komórką ciała. Płynny ogień lejący się do gardła...straszliwe cierpienie udręczonego jestestwa.
Nina otwiera oczy.
Pierwsze co słyszy to jej własny krzyk. Resztki zamierającego okrzyku...okrzyku jakim każdy noworodek wita świat...
A potem ogarnia ją...pragnienie...ogromne pragnienie...
Więcej ognia...dlaczego nie ma już ognia...!
- Ach, obudziłaś się – Horatio wstaje z klęczek, pociera krwawiący nadgarstek (jego krew...to jego krew była bólem...ale i rozkoszą...nie wstawaj, wróć!) – nowonarodzone Dziecię. Cóż za ciekawy widok...ta przemiana nigdy nie przestaje mnie zadziwiać...
W Ninie zwierzęcy głód walczy z przerażeniem...i fascynacją...
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Jej krzyk był chrapliwy i obcy, jej własny glos wydobywający się z jej gardła była dla niej obcy. Nina zwinęła się w kłębek, starając się zaczerpnąć powietrza. Usta, przełyk… Wszystko paliło ją żywym ogniem. Nie umarła… Dlaczego? Powinna już dawno wykrwawić się na śmierć. Zresztą… pamiętała jak umierała. Miękka ciemność, nicość z której bezpiecznego mroku ją wyrwano brutalnym szarpnięciem.
Pamiętała przerażająco piękną scenę przed nią, tę która rozegrała się zanim… Umarła? Ale przecież żyje. Zwija się z bólu na ziemi, krztusząc się i usiłując złapać oddech. Horatio… Tak brutalny dla tamtych dwóch, tak delikatny dla niej. Kim jest…?
Głód… Nagły głód, jakiego dotąd nie znała, palący ją od środka. Zapach krwi… Nęcący zapach jej własnej krwi na jej dłoniach, którymi usiłowała bezskutecznie powstrzymać krwawienie. Dziewczyna podniosła do ust zakrwawioną dłoń, powoli oblizała krew. Najpierw ze wstrętem, ale jakby z przymusu. Potem już się nie hamowała… Smakowało jej to. Niczym dobre wino, ale inaczej… Pokusa by wypić więcej była coraz mocniejsza. Spojrzała na Horatia. Czuła krew… To jego krew miała w ustach. Ale on wstaje… Chce odejść.
- Nie! Nie… odchodź. – dziewczyna czuje się taka bezradna, jednak wyciąga go niego szczupłą, delikatną dłoń. Dłoń całą we krwi… Zadał jej ból, większy niż rany od kul, jednak dał jej tez coś więcej. Coś, czego dotąd nigdy nie przeżyła.
Patrzył na nią zafascynowany, niczym rzeźbiarz na nowo ukończone dzieło. Jej oczy odbijały się w jego źrenicach. Nina spojrzała na niego, z mieszanką przerażenia i fascynacji w oczach.
- Kim… czym jesteś? Co ze mną zrobiłeś…? -
Pamiętała przerażająco piękną scenę przed nią, tę która rozegrała się zanim… Umarła? Ale przecież żyje. Zwija się z bólu na ziemi, krztusząc się i usiłując złapać oddech. Horatio… Tak brutalny dla tamtych dwóch, tak delikatny dla niej. Kim jest…?
Głód… Nagły głód, jakiego dotąd nie znała, palący ją od środka. Zapach krwi… Nęcący zapach jej własnej krwi na jej dłoniach, którymi usiłowała bezskutecznie powstrzymać krwawienie. Dziewczyna podniosła do ust zakrwawioną dłoń, powoli oblizała krew. Najpierw ze wstrętem, ale jakby z przymusu. Potem już się nie hamowała… Smakowało jej to. Niczym dobre wino, ale inaczej… Pokusa by wypić więcej była coraz mocniejsza. Spojrzała na Horatia. Czuła krew… To jego krew miała w ustach. Ale on wstaje… Chce odejść.
- Nie! Nie… odchodź. – dziewczyna czuje się taka bezradna, jednak wyciąga go niego szczupłą, delikatną dłoń. Dłoń całą we krwi… Zadał jej ból, większy niż rany od kul, jednak dał jej tez coś więcej. Coś, czego dotąd nigdy nie przeżyła.
Patrzył na nią zafascynowany, niczym rzeźbiarz na nowo ukończone dzieło. Jej oczy odbijały się w jego źrenicach. Nina spojrzała na niego, z mieszanką przerażenia i fascynacji w oczach.
- Kim… czym jesteś? Co ze mną zrobiłeś…? -
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Logan zaklął swą krew, przyzywając cienie, aby skryły go Niewidzialną Obecnością – coś mu mówiło, że lepiej będzie posuwać się powoli, nie będąc dostrzeżonym przez nikogo. Niejednokrotnie taka strategia oszczędzała mu wielu kłopotów, już w wojsku nauczył się, że przeprowadzenie dobrego zwiadu możę zaoszczędzić niepotrzebnych ofiar. Jako wampir stwierdził, że w ciemnościach nocy, kiedy Kainici – i nie tylko oni – rozchodzili się po ulicach, takie postępowanie może uratować życie.
Maksymalnie skupiony, lekko utykając podążał pustą ulicą w kierunku z którego dochodziły strzały...były coraz odleglejsze, aż w końcu zamilkły...ale ślad intensywnej aury strachu pozostał...tym tropem Nosferatu podążał aż po sznurku. Nie dostrzegał go spóźniony kierowca, nie widzieli go policjanci pędzący do miejsca z którego dochodziła przed chwilą palba, przechodnie kierowani niewytłumaczalnym impulsem odwracali wzrok w innym kierunku.
Zadziwiające jak świeży i silny był trop – jadący musieli dosłownie tryskać uczuciami, inaczej nie dałoby się tak łatwo wyczuć ich obecności – ostatecznie wampir nie jest radarem...
Dziesięć minut...dwadzieścia minut....pół godziny...trop robił się coraz starszy, pozostałość złowieszczej aury rozmywała się w powietrzu. Motocykliści lawirowali wśród ulic, co i rusz kołując, nawracając, wybierając co i rusz nowe kierunku, wjeżdżając w kolejne uliczki.
Tak jakby uciekali...lubi gonili kogoś...
I kiedy Logan jął tracić nadzieję, w pewnej małej bocznej uliczce aura znienacka się rozwiała, rozmyła, znikła...
Maksymalnie skupiony, lekko utykając podążał pustą ulicą w kierunku z którego dochodziły strzały...były coraz odleglejsze, aż w końcu zamilkły...ale ślad intensywnej aury strachu pozostał...tym tropem Nosferatu podążał aż po sznurku. Nie dostrzegał go spóźniony kierowca, nie widzieli go policjanci pędzący do miejsca z którego dochodziła przed chwilą palba, przechodnie kierowani niewytłumaczalnym impulsem odwracali wzrok w innym kierunku.
Zadziwiające jak świeży i silny był trop – jadący musieli dosłownie tryskać uczuciami, inaczej nie dałoby się tak łatwo wyczuć ich obecności – ostatecznie wampir nie jest radarem...
Dziesięć minut...dwadzieścia minut....pół godziny...trop robił się coraz starszy, pozostałość złowieszczej aury rozmywała się w powietrzu. Motocykliści lawirowali wśród ulic, co i rusz kołując, nawracając, wybierając co i rusz nowe kierunku, wjeżdżając w kolejne uliczki.
Tak jakby uciekali...lubi gonili kogoś...
I kiedy Logan jął tracić nadzieję, w pewnej małej bocznej uliczce aura znienacka się rozwiała, rozmyła, znikła...
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Logan wypuścił cicho powietrze, wyćwiczonym ruchem sięgnął po .45 i cicho odbezpieczył. Spuścił rekaw plaszcza żeby choć troche ukryć broń i wszedł w uliczkę. Wciąż ukryty w bezpiecznym cieniu, zaczął rozglądać się uważnie na wszystkie strony. Starał sie zachować jak największy spokój...zdenerwowanie służyło Besti.
Re: Znak Szkarłatnego Księżyca
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie.
- Odpowiedzi, moja piękna, są niczym pęk kluczy…
Przez chwilę panowała cisza.
- Źle się stało, że zostałas Przemieniona w takich okolicznościach. Bardzo źle. To nie to miejsce i nie ten czas - potarł dłonią policzek - nie mam jak Ci przekazać podstawowych zasad i praw...jesteś jak dziecko błądzące w ciemnościach...- uniósł głowę, nasłuchując, po czym powoli opuścił ją - nie, to jeszcze nie oni.
Nina oddychała ciężko. Każdy oddech był dla niej wielkim cierpieniem...ale nad bólem i pragnieniem suchego gardła dominowała chęc słuchania mężczyzny...teraz...i bez końca...
- Honor, moja droga - uniósł palec Horatio - cnota ta jest najważniejsza na tym paskudnym świecie. Zamiera powoli, pochłaniana przez drapieżne istoty ludzkie...zresztą nie tylko przez nie. Honor zastępowany prywata, chciwością, obłudą...niestety trudno się temu przeciwstawić. Ale czasami trzeba... - umilkł, wpatrując się w jakiś punkt, odległy o wiele lat świetnych.
- Tak więc - rzekł po chwili, wstrząsając głową niczym ktos obudzony z głębokiego snu - przeze mnie umarłaś. Logicznym było więc, że musiałem naprawić błąd z honorem...dać ci nowe życie...nieżycie...czy jak to chcesz zwać. Niestety zapamiętałem się w pięknie świszczących pocisków, w rozkoszy ucieczki dla samej ucieczki...postąpiłem jak młody Torreador. A zatem...mimo że to byłą nieodpowiednia pora na twą Przemianę, dałem ci nowa egzystencje.
- Jesteś teraz jedną z Lasombra Antitribu, Nino O'Neil. Wampirzyco, Prawnuczko wielkiego Montano.
- Odpowiedzi, moja piękna, są niczym pęk kluczy…
Przez chwilę panowała cisza.
- Źle się stało, że zostałas Przemieniona w takich okolicznościach. Bardzo źle. To nie to miejsce i nie ten czas - potarł dłonią policzek - nie mam jak Ci przekazać podstawowych zasad i praw...jesteś jak dziecko błądzące w ciemnościach...- uniósł głowę, nasłuchując, po czym powoli opuścił ją - nie, to jeszcze nie oni.
Nina oddychała ciężko. Każdy oddech był dla niej wielkim cierpieniem...ale nad bólem i pragnieniem suchego gardła dominowała chęc słuchania mężczyzny...teraz...i bez końca...
- Honor, moja droga - uniósł palec Horatio - cnota ta jest najważniejsza na tym paskudnym świecie. Zamiera powoli, pochłaniana przez drapieżne istoty ludzkie...zresztą nie tylko przez nie. Honor zastępowany prywata, chciwością, obłudą...niestety trudno się temu przeciwstawić. Ale czasami trzeba... - umilkł, wpatrując się w jakiś punkt, odległy o wiele lat świetnych.
- Tak więc - rzekł po chwili, wstrząsając głową niczym ktos obudzony z głębokiego snu - przeze mnie umarłaś. Logicznym było więc, że musiałem naprawić błąd z honorem...dać ci nowe życie...nieżycie...czy jak to chcesz zwać. Niestety zapamiętałem się w pięknie świszczących pocisków, w rozkoszy ucieczki dla samej ucieczki...postąpiłem jak młody Torreador. A zatem...mimo że to byłą nieodpowiednia pora na twą Przemianę, dałem ci nowa egzystencje.
- Jesteś teraz jedną z Lasombra Antitribu, Nino O'Neil. Wampirzyco, Prawnuczko wielkiego Montano.
The man who is swimming against the stream knows the strength of it.